--------------------

____________________

 

 

 



Filipiny - Ifugao z Balutem

22 wpisów / 0 nowych
Ostatni wpis
Strony
dejzidejzi
Obrazek użytkownika dejzidejzi
Offline
Ostatnio: 3 lata 11 miesięcy temu
Rejestracja: 06 wrz 2013

i ja czekam na więcejGirl smile

człowiek, który pracuje cały dzień nie ma czasu na zarabianie pieniędzy

neronek
Obrazek użytkownika neronek
Offline
Ostatnio: 5 lat 10 miesięcy temu
Rejestracja: 09 lut 2016

Część 3  Palawan -Zachodnie Filipiny

Puerto Princesa – terminal autobusowy San Jose:

Na lotnisku w Puerto Princesa wylądowałem około godz 16.
Lotnisko jest bardzo małe, ciasne i ma swoje lata. Biorę plecak, idę na zewnątrz.  Od razu omijam ludzi machających mi jakimiś karteczkami hoteli, nazwiskami itd...
Naganiaczy trzeba szybko omijać, dlatego biorę tricykla za 100 peso (7 zł) i jadę  na terminal autobusowy San Jose. Kierowca twierdzi, że nie ma problemów i że do Sabang
dojadę jeszcze dziś.  Okazuje się, że gościu dobrze wiedział, że busa do Sabang już nie ma i że jeżdżą tam  tylko do 12 rano, a teraz udaje durnia.
Ja jestem wściekły, on chyba jeszcze bardziej, bo chcę mu dać nie 100, ale 50 peso...
OK, mówię mu – to wołamy Tourist Police. To słowo widać go lekko speszyło –  spuścił z tonu . Z doświadczenia z podróży po Azji wiem, jak bardzo boją się, szczególnie taksiarze,
hotelarze i tym podobni, policji turystycznej. Wiedzą dobrze, że ceny podawane przez nich  turystom nie są uczciwe, dlatego nie chcą stracić koncesji!
Tymczasem gościu nerwowo szukał jakiegoś transportu do Sabang – znalazł jakiegoś gościa, ten mówi mi, że mnie zawiezie. Pytam go: ile? Zastanawia się...
Już czuję, że ściemnia, za długo myśli... Aż nagle: 2500 peso! What?! Stupid!
Daję 50 peso kierowcy tricykla, biorę plecak i idę coś zjeść. Ludzi wkoło mnie sporo – czuję się, jakbym był ewakuowany na jakąś rozprawę...
Po chwili siadam, kupuję jakąś zupę, biorę do ręki Lonely Planet, patrzę na mapę, gdzie w  okolicy jest jakiś hotelik.

Nie chcę wracać 12 km do centrum Puerto Princesa, bo po co. Jest już 17-ta, a wcześnie rano znowu musiałbym tutaj być.
Po chwili przysiada się do mnie jakiś koleś i coś tam mówi mi, że wie, gdzie jest w pobliżu jakiś nocleg.
OK, to jedziemy, ale za ile? Nieśmiały jego uśmiech z lekkim niepokojem mówi mi: 20 peso (1,50 zł)? OK Biggrin
Pytam go, gdzie kupię dziś bilet na jutro do Sabang – idziemy do Lotus Bus.  Płacę 300 peso i biorę bilet na bus do Sabang – jutro mam tu być o 8 rano.
Wsiadam z plecakiem do tricykla nowo poznanego kolegi Joe i jedziemy dalej...
Zatrzymał się jakieś 2 km od terminala autobusowego San Jose, przy dużym resorcie
Bulwagang Princesa z domkami na nocleg – cena za pokój z TV, WC, AC itd. aż 850 peso ze śniadaniem.
No cóż, co robić. "Nie chcę, ale muszę" jak mawiał uwielbiany przez Azjatów,  a znienawidzony przez rodaków (beze mnie) Lech Wałęsa.
Rzuciłem plecak, śmigam pod prysznic i idę do restauracji coś zjeść i wypić zimnego  San Miguela z Joe – tym kierowcą tricykla. Niestety, nie mają dużego piwka.
Daję więc 100 peso dla Joe, który przynosi gdzieś chyba z jakiejś mety 1-litrowego San Miguela.
Siadamy, gadamy, jemy, pijemy...
Koleżanki z z baru też wesolutkie, potem jeszcze jedno piwko i... siusiu, paciorek i spać.
Rano nie byłem głodny. Generalnie śniadanie jem koło 10–tej, a tu 7-ma.
Wstaję, a tu na łóżku mały kotek... Skąd on na moim łóżku?? Nie kumam...
Joe czeka już na mnie przed resortem.
Żegnam się z dziewczynami z recepcji, wsiadamy i jedziemy na terminal autobusowy San Jose.
Poszedłem jeszcze zjeść jakąś zupę. Patrzę w wystawione na zewnątrz garnki – wybieram zupę wołową.
Siadam, smakuję... Strasznie tłusta. Aż nagle... oczom nie wierzę! Tam w zupie pływa banan.
Mówię pani z kuchni "w mojej zupie jest banan", ale widać nie przejęła się tym, nawet nie przeprosiła, poszła z powrotem do kuchni.
Za chwilę Joe tłumaczy mi, że wszystko OK, że to właśnie zupa wołowa z bananem, że taka już jest...
Ooo fuck! Nie dosyć, że tłusta, to z bananem.
Znam jednego gościa, co bułkę z bananem je, ale zupa wołowa z bananem...
Myślałem, że jej banan do zupy wpadł.
No cóż, przecież to może zdarzyć się nawet najlepszej kucharce.  Pożegnałem się z Joe, zostawiłem mu swój numer telefonu.
Jak wrócę z El Nido do Perto Princesa to zadzwonię do niego, a tymczasem obiecał mi  znaleźć lepszy i tańszy hotelik.
I już teraz zdradzę, że był to najtańszy i najlepszy nocleg na Filipinach oprócz noclegu na  Pamilacan, ale o tym potem.

Lotnisko w Puerto Princesa : 

Puerto Princesa

Terminal Bus   w Puerto Princesa

Bulwagang Princesa  :

Zupa wołowa z bananem  :

w drogę do Sabang :

Sabang – wioska rybacka – plaża – podziemna rzeka i wodospad:

Po 3 godzinach jazdy z Puerto Princesa z terminalu autobusowego dojechałem do Sabang.
Busy firmy Lotus kończą i zaczynają swoją trasę przy Penao Restaurant, czyli generalnie  na jedynej ulicy Sabang.

Biorę plecak i właściwie nie muszę daleko iść – jakieś 50 m właśnie – do Panao Restaurant. Wynajmuję domek – cena 600 peso.
W środku nic szczególnego: wiatrak, kibelek, dwa łóżka, moskitiera.
Postanowiłem nocować w Sabang dwie noce.
Biorę prysznic, patrzę na zegarek – godz 11-ta, no to idę zobaczyć Sabang.
Plaża już mi się podoba: piękna, ogromnie długa, wzdłuż niej wielkie, jakby sięgały Słońca, palmy.
Cudowny widok. Najpiękniejsze jest to, że turystów tutaj nie ma prawie wcale.
Plaża jest dosłownie pusta. Jedynie jakiś bawół ciągnie w ten upalny poranek wóz z beczkami słodkiej wody...
Czujecie to? Czujecie ten klimat? To właśnie jest to, co kocham w podróżach!

Najdłuższa podziemna rzeka na świecie  :

W porcie w Sabang, który znajduje się blisko mojego hotelu, zbierają się grupki turystów wybierających się do podziemnej rzeki.

Pomyślałem sobie, że może to właśnie dziś,  a nie jutro zobaczę tę 8–kilometrową podziemną rzekę.

Podchodzę, pytam co, gdzie i jak.
Każdy wskazuje mi, że najpierw muszę wyrobić tzw. permit za 250 peso. OK, idę do takiej dużej budki, płacę, dostaję jakieś papiery i kieruję się w stronę łodzi.
Pytam, ile taka wycieczka kosztuje: 1200 peso. Upss, sporo...
Kręcę się i wiercę, wyciągam z kieszeni 200 peso.
Wkładam je razem z permitem i daję je gościowi, który przepuszcza wszystkich do wyznaczonych łodzi.
Chłopak spojrzał, zaśmiał się pod nosem i pokazuje mi gdzie i z kim popłynę.
No to się udało! Wsiadam do łodzi, czyli do bangki i płynę jakieś 20 minut razem z filipińczykami emerytami.
Generalnie, aby zobaczyć rzekę, która zaliczona została przez UNESCO do Światowego Dziedzictwa,  która ma 8 km, można albo na lenia – czyli tak, jak ja dziś właśnie wybrałem się łodzią,
albo pieszo przez dżunglę. Dosyć miałem już wrażeń z jaskiń w Sagada, a więc trochę lenistwa się u mnie zrodziło. Wysiadamy z łodzi na plaży przy dżungli i idziemy grupą. Trochę mnie to drażni –  nie cierpię takiej turystyki, ale co robić, właśnie tak wygląda lenistwo większości białasów,  ciągną ich za rączki i dalej... O w mordę jeża, jakie to okropne.
No dobrze, nie chciałbym, abyście mnie źle zrozumieli, ale ja mam inne zdanie co do tego tematu.
Oczywiście szanuję wybór każdego z Was – w końcu to Wasze pieniądze i Wasz wybór Biggrin
Zakładamy pomarańczowe kaski, wsiadamy do długich, chwiejnych łodzi.
Nie wiem dlaczego, ale posadzili mnie na samym końcu... dla równowagi?
Bo co, bo ważę aż tyle? Wsiadam... o balucie, mam wrażenie, że zaraz nas zaleje...
Jeszcze jakieś głupie fotki ktoś nam robi – wyglądam na nich w kasku jak jakiś górnik przodowy.
Płyniemy, po chwili wpływamy rzeką do jaskini – o wielki balucie, zatkało kakao, normalnie mowę mi odjęło.
Ktoś świecił latarką po przepięknych błyszczących, złotych, srebrnych stalagmitach,  za uchem ciągle słyszałem filipińskiego przewodnika – opisywał stalagmity, z czym się kojarzą, do kogo są podobne.

Czułem się lekko zagubiony w tych ciemnościach. 

Miałem pietra, że gościu, który machał wiosłem, za chwilę w tych filipińskich ciemnościach  uderzy łodzią w skałę i wszyscy pierdykniemy do wody.

Spoko, nie miałbym nic przeciwko,  ale aparatu nie mam niestety wodoodpornego, miejscami było wąsko.
Po 15 min zaczynam czuć lekki smrodzik, podobny do tego z jaskiń Sagada –  to wiszące nade mną nietoperze.

Jest ich chyba tysiące – świecąc na nie latarką szybko się płoszą,  dlatego zbyt długie oświetlanie ich może wywołać popłoch, a wtedy...
Lepiej nie myśleć, co by było. No tak, teraz już wiem, po co dali nam te kaski –  nawet się cieszę, bo głowę miałbym zafajdaną.

I tak po 45 minutach wracamy,  wypływamy z jaskini oślepieni Słońcem i błękitem nieba. Żegnają nas wszechobecne małpy makaki i wielkie jaszczurki.

Wsiadamy w swoje bangki i odpływamy.

Dziecięce Casino : 

Wieczorem, idąc jedyną ulicą w Sabang, tego jakby uśpionego miasteczka, patrzę –  a tu w lesie palmowym jest wesołe miasteczko.

Zwykłe miasteczko, takie tam, nic szczególnego,  ale jedno tylko przykuło moje uwagę: dzieci – "hazardziści".
One tutaj grają na prawdziwe pieniądze... serio!
I nie są to małolaty, ale dzieciaki po 6-10 lat, a dorośli stoją i zarządzają tym biznesem!

Koniec świata!  O balucie, co też z nich wyrośnie...

No cóż, jak widać taki to już jest ten świat... 

U nas dzieci ciągną jakąś kolorową wstążeczkę i wygrywają lizaki, a tam kasę.
Na drugi dzień poszedłem brzegiem morza pełnego małych i wielkich kamieni w stronę wodospadu.
Doszedłem do niego po 45 minutach ciągłego skakania jak koza z kamienia na kamień.
Dlatego nie ma co wybierać się tam w zwykłych laczkach – na pewno nie dojdziecie, z pewnością  kostkę sobie zwichniecie.

Po drodze, zaraz za wioską rybacką, jest świątynia buddyjska.  Ależ piękne miejsce wybrali dla Buddy – jaki widok ma – aż pozazdrościć.
Nigdzie później na Filipinach nie widziałem świątyń buddyjskich. Tutaj na Filipinach mieszka 90% katolików.
Wodospad na nogi nie powala, ale w tym upale poczuć upragniony chłód, wypluskać się pod wodospadem albo chociaż w jednym z oczek zamoczyć się jest bezcenne!
Wracając zatrzymałem się we wsi rybackiej. Usiadłem na jakiś deskach przy małym sklepiku,  wypiłem zimne piwko, obejrzałem jak bardzo Filipińczycy kochają koszykówkę, której ja osobiście nie cierpię.
O piłce nożnej nic kompletnie nie wiedzą.
Chłopaki grali w kosza na ubitej ziemi, pełnej wystających kamieni, w zwykłych plażowych laczkach.
O kurczę – szaleni! Kibiców z minuty na minutę przybywało, ale i ja otoczony byłem gromadą maluchów.
Dzieciaki prawie na głowę mi wchodziły, ciekawiły ich moje włosy, skóra, śmiały się do łez, a nawet  śpiewały swoje jakieś piosenki, ale i tę znaną mi już z Filipin także:
"Panie Janie, panie Janie, pora wstać..."

No tak, fajnie, ale czas wracać – muszę jeszcze kupić bilet z Sabang do El Nido.
Jeszcze tylko obiadek w Panao Restaurant, czyli tam, gdzie nocuję.
Obiadek za 200 peso, stół szwedzki – ale się najadłem...
Kupiłem więc bilet do El Nido za 750 peso. Wyjazd jutro 7:30 rano, z przesiadką gdzieś w trasie   czekając na busa z Puerto Princesa, około 14-tej mam być w El Nido.
Rano wsiadam w busa i w drogę do archipelagu Bacuit, gdzie każda wyspa jest niezapomnianym przeżyciem.
Po drodze zatrzymuję się na śniadanie – dostaję jakąś zupę z kurczaka. Lura taka –  nic w niej nie ma, nawet marchewki. Dwa gotowane na twardo jaja i tyle.
Obok jakaś szkoła, w oddali słychać śpiewające dzieciaki.  Na mój widok zaczynają mi machać i śmiać się – nauczycielka widząc to uspokaja maluchy.

Wsiadam w busa i jadę dalej do El Nido.

Sabang :

El Nido – archipelag Bacuit – Nacpan Beach – Las Cabanos Beach:

 

Koło godziny 15–tej dojechałem do terminala autobusowego El Nido oddalonego od centrum jakieś 4 km.
Wszystkie busy, autobusy i jeepneye właśnie tutaj kończą i zaczynają trasę.
Przy tym terminalu jest spory market czynny w soboty, ale i także w każdy dzień tygodnia.
Wsiadam do tricykla i za 50 peso jadę szukać noclegu. Aby znaleźć coś poniżej 600 peso jest bardzo ciężko –  nie znalazłem, chociaż podobno można.

Bez najmniejszych problemów znajdziecie noclegi od 800 do 1500 peso –  myślę tutaj o nieco wyższym standardzie: WC, AC, TV.

Trochę się naszukałem – im bliżej plaży,  która mnie rozczarowała i nie powaliła na nogi, jest znacznie drożej.
Dlatego w końcu wybrałem oddalony o 10 minut od plaży pensjonat Together.
Chcieli 1000 peso, ale udało się utargować 900 peso. Bardzo czysto –  zarówno w pokoju, w WC, jak i w samym pensjonacie. Kawa free, duży taras.
Po rozpakowaniu poszedłem oblukać miasteczko. I tu muszę powiedzieć prawdę:
El Nido nie ma w sobie nic, co by przyciągało uwagę, oprócz widoku zatoki otoczonej ogromnymi klifami.  I tyle – woda mętna, plaża i piasek mało ciekawe.
No tak, ale przecież najważniejsze są wyspy wkoło El Nido, oddalone od siebie czasami o dobre parę kilometrów.
A tam już wszystko wkoło zapiera dech w piersiach, ale o tym opowiem Wam później.
Aby jednak zobaczyć ten raj trzeba wykupić jednodniową wycieczkę na archipelag.

Do wyboru mamy 4 główne, wszędzie dostępne wycieczki, tzw. A, B, C i D:
A – cena 1200 peso,
B – cena 1300 peso,
C – cena 1400 peso: Matinloc, Hidden Beach, Culasa, Secret Beach, Helicopter Island,
D – cena 1200 peso.
Wybrałem opcję C, którą zakupiłem w swoim hoteliku, ponieważ wszędzie w El Nido ceny są takie same.
Wycieczka C cieszy się największym powodzeniem.

Rano o 8:30 w pensjonacie dostałem za free maskę z fajką i trycyklem pojechałem wraz z jednym  zapoznanym w pensjonacie koreańczykiem Kimem na plażę, skąd odpływają łodzie, tzw. bangki  na wyznaczone trasy. Z grupą 8 osób, kapitanem i 2 pokładowymi majtkami płyniemy dalej i dalej...
Robi się ciekawie, po 30 minutach zatrzymujemy się przy pierwszej plaży.
Nie będę Was zanudzał opisami plaż i wysp, zobaczycie na zdjęciach i z pewnością docenicie uroki  archipelagu Bacuit. Po 3 godzinach pływania i nurkowania mała przerwa na obiadek na zacisznej  rajskiej plaży, których tutaj jest bardzo dużo.
Kapitan i pokładowe majtki smażą rybę, kroją owoce mango, arbuzy, ananasy...
Jest ryż, są jakieś owoce morza – wszystko serwowane jest na stole szwedzkim.
No to to ja kocham, a Wy?
I tak opalony, a raczej lekko spalony, wracam do El Nido. Jest koło 16, wcześniej najdłużej  pozostaliśmy na ostatniej wyspie Helicopter – to był czas na totalne byczenie się na pięknej plaży
z białym piaskiem, rafami i żółwiami, których ja nie widziałem, ale jak mi mówili były dalej od brzegu.
Ja jednak miałem już dość wody – chciałem po prostu tylko byczyć się leniwie na plaży.
Wszystko było super, jednak widać gołym okiem, jak bardzo mało kumaci są Filipińczycy w biznesie.
To nie to, co Tajowie, którzy na każdym kroku wyczują biznes.
Wystarczyłoby zabrać ze sobą zimny browar, colę,pepsi itd. i po prostu sprzedawać białasom w czasie wycieczki.
Biznes to biznes, ale widać jeszcze za wcześnie, ale może i lepiej.
Jest niedziela, a więc idę na mszę św. do kościoła w El Nido.
Msza taka jak u nas, ale jednak jest parę różnic.
Dzieciaki biegają po kościele, jakby wszystkie miały ADHD, hałas ogromny.
Na koniec, po słowach "idźcie z Bogiem" wszyscy głośno klaszczą, a dokładnie przy wyjściu  rozdawane są ulotki promocyjne na jakieś gacie... Dziwnie się poczułem, ale no cóż –
taki widać jest ten nasz świat.

W końcu nadszedł czas  na  największą atrakcję Filipin  śmierdzący włochaty  Balut :

Wieczorem kupiłem w końcu balut: to przysmak wielu kuchni południowo-wschodnio azjatyckich,  zwłaszcza kuchni wietnamskiej, laotańskiej, kambodżańskiej i filipińskiej.
Balut stanowi danie przejściowe: nabiałowo (jajeczno)-mięsne i ma postać gotowanego jajka kaczego
lub kurzego, wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka, którego spożywa  się w całości – wraz z kośćmi, dziobem itd. Okres inkubacji jaj zależy od upodobań konsumentów i  jest różny poszczególnych krajach. Najdłużej inkubują jaja Wietnamczycy, którzy preferują 21-dniowe zarodki.
Tutaj jest to 7 lub 14 dni. Balut można kupić tylko wieczorem: sprzedawany jest w kartonach  styropianowych, ponieważ każde jajko musi być gorące – wcześniej przecież jest małe kurczątko
ugotowane na żywca. Owinięte jest w białe bawełniane szmatki.
Kupiłem dwie sztuki po jedynie 20 peso (1,50 zł), gratis jakiś sos z chili w maleńkim woreczku.
Idę z balutami do pensjonatu, jedno jajo dostał koleś filipińczyk.
Bardzo się ucieszył, bo – jak mówił – to jest jego ulubiona potrawa.
Mi zależało, aby zobaczyć, jak to jeść. OK, teraz ja... Zebrało się chyba z 10 osób, aby zobaczyć, czy dam radę.
Obieram skorupkę, posypuję solą, wypijam jakiś sok ze środka jajka, nawet niezły...
No, ale teraz czas na to najgorsze świństwo. Raz, dwa, trzy... gryzę, połykam odrobinę i... w krzaki!
Smrodu z jaja nie wyczułem, ale te chrząstki...
Gdybym wtedy nie pomyślał, że to mały kurczak, to pewnie bym zjadł.
Podchodzę po raz drugi – może teraz się uda.
No tak, niepotrzebnie znowu patrzę na nadgryzionego przeze mnie baluta: wystają jakieś piórka.
Ponownie gryzę... o nie, tym razem znowu w krzaki.
Wszyscy mieli niezły ubaw, bo przecież dla nich balut to jak dla nas zupa z flaków.
W czasie moich podróży po Azji smakowałem różne dziwne stworki: smażone larwy, karaluchy, świerszcze, wróble, pieczone skorpiony, węże, a nawet szczura i pająka w Kambodży posmakowałem,  le tego świństwa nie mogłem!
Teraz już wiem, że oprócz psa w Wietnamie, którego nawet nie posmakowałem, i tego jaja nigdy już nie wezmę do ust.

Kolejny dzień upłynął na zwiedzaniu oddalonej od El Nido o 20 kilometrów Nacpan Beach, a potem Las Cabanos
(4 km od El Nido). Dlatego wypożyczyłem skuter za 700 peso na dzień.
Pytam się, jak długo będę jechał do Nacpan Beach. No jakieś 2 godziny, ale uważaj –  droga jest kamienista, początkowo asfalt, potem gorzej. OK, no to w drogę.
Po 2 godzinach miałem 50% trasy, a droga robiła się coraz bardziej niebezpieczna – dziury, kamienie...
Droga czerwona, jak na Marsie. Boże, gdzie ja się wybrałem, oooo nie, motor to nie moje klimaty.
Trzęsie, buja, rzuca, pierdzi i w tym kasku gorąco...
Do tego wszystkiego nagle jakiś mostek, a raczej dwie położone wzdłuż 5-metrowe dechy.
Patrzę w dół – o w mordę jeża: 4 metry, żadnych barierek. Przede mną zatrzymał się tricykl z trzema Angielkami.
Kierowca każe im wysiąść. No tak, mało nie ważą, jak to Angielki.
Przeprowadza tricykla, a do mnie mówi, abym z rozpędu przejechał ten "mostek". Myślę sobie:
"czy ty się, chłopie, dobrze czujesz?" No ale czy mam inne wyście? O kurczę, a tam! Raz kozie śmierć!
Udało się! Jadę dalej...
Po drodze rozdaję wesołym i ciekawym mnie dzieciakom kredki i zeszyty, które mi jeszcze pozostały z Polski.
Przy wjeździe do Nacpan Beach muszę się wpisać w jakiś zeszyt, że tu jestem.
No i już oczom moim ukazał się las... kokosowy las i zupełnie pusta, przepiękna, najdłuższa plaża, jaką kiedykolwiek widziałem w życiu.

Przez chwilę zaniemówiłem.
Błękit morza i piasek podobny do naszego nad Bałtykiem oraz ogromne, białe fale  w błękitnym, krystalicznie czystym morzu tak mi się spodobały, że siedziałem tam chyba ze 4 godziny!
Zresztą sami zobaczcie na zdjęcia.
Przy jednym z niewielu nadbrzeżnych barów kupiłem avocado shake za 50 peso, rybę z grilla za 120 peso, kawa free.

Avocado shake : 

Avocado shake tak mi zasmakował, że dostałem na niego przepis:
Dojrzałe avocado wrzucamy do miksera, dodajemy kostki lodu, potem mleko skondensowane gęste, trochę wody z cukrem i trochę soku z limonki, wszystko miksujemy i już!

Gwarantuję Wam – palce lizać .
I tak sympatycznie nudziłem się w Nacpan Beach.
Przyjaciołom z baru podarowałem szalik reprezentacji Polski – ogromnie się ucieszyli.
No tak, ale czas już wracać. Po drodze zatrzymałem się w jakiejś wsi przy lokalnym, maleńkim sklepiku.
Każdy chciał koniecznie zrobić sobie ze mną foty, ja z nimi także.
Były także foty z polską Biedronką, a oni pokazali mi jakiegoś wielkiego ptaka zrobionego z kokosów –  nie kumałem, o co im chodzi...
Na koniec pojechałem na Las Cabanos Beach – oddalona jedynie parę kilometrów od El Nido.
Plaża jest fajna – bardzo wietrzna, z palmami, ale także z dość dużą ilością białasów.
Najpiękniej Las Cabanos wygląda z góry – zresztą sami oceńcie.
I tak upłynął kolejny dzień na El Nido. Jutro koniec.
W pensjonacie kupiłem bilet do Puerto Princesa (500 peso – wszędzie cena taka sama).
Wyjazd z oddalonego o 4 km terminala autobusowego El Nido o godzinie 7-ej rano, a o 12-ej mam być w terminalu Jose Bus w Puerto Princesa.

Żegnaj El Nido, za rok – jak Bozia da zdrówko i kosiarkę – obiecuję, że wrócę,
ale nocleg wtedy będę miał w Nacpan Beach.

El Nido :

El Nido

Balut :

Film Balut :

Nacpan Beach :

Puerto Princesa – powrót  :

Po siedmiu godzinach jazdy z El Nido dojechałem do terminala San Jose, skąd wcześniej wyruszyłem do Sabang.

Dzwonię do Joego, który zostawił mi swój telefon i który wcześniej w Puerto Princesa pomógł mi znaleźć nocleg i bilet do Sabang. 

Wysłałem mu SMS-a, po 15 minutach już był w terminalu. Joe – jak wcześniej mi obiecał – znalazł dla mnie nocleg. I to taki, że usiadłem na dupsko.

Zawiózł mnie jakieś 10 minut od terminala do Amerson Pension Place. Nowiutki pensjonat, jeszcze pachniał świeżością.

Za jedyne 600 peso i to ze śniadaniem, w pokoju był TV, AC, WC – zresztą, sami zobaczcie.
Rozpakowałem się, a w rewanżu zaprosiłem wieczorem Joego na San Miguela i lechona. Ale wcześniej jeszcze zawiózł mnie do banku Metrobank, gdzie wymieniłem $ .

Kurs : 1$ – 44,85 peso – to był najlepszy kurs na Filipinach. Trochę formalności papierkowej i już.

Przed każdym wejściem do banku na Filipinach stoi sobie gościu z karabinem i dokładnie "obmacuje" klientów, czy aby nie mają broni.
Wieczorem poszedłem do odległego o jakieś 300 m od pensjonatu baru "Ka Inoto", aby spotkać się z Joe i zjeść lechon – podobno to właśnie tutaj mają najlepszy.

Ceny tam są w porządku: lechon chicken 90 peso, krewetki 135 peso, piwo 1 litr Red Horse 80 peso (w Manili 100 peso).

I tak sobie pojedliśmy, popiliśmy, pogadaliśmy. Joe ma żonę, która pracuje gdzieś w sklepie. Mają 5 dzieci – to i tak mało, jak na Filipiny – ale przypuszczam, że nadrobią stracony czas.

No cóż, czas się żegnać – siusiu, paciorek i spać... Rano o 9–tej Joe ma zawieźć mnie na lotnisko w Puerto Princesa.

Wstaję, idę na śniadanie, biorę plecak. Joe już na mnie czeka – przyjechał ze swoim 7–letnim synkiem.

Miałem jeszcze czekoladę z Polski – malec lekko speszony, ale wziął.

Na lotnisko jechaliśmy jakieś 20 minut. Pożegnałem się z nimi, uregulowałem transport (100 peso), dorzuciłem jeszcze małemu na cukierki 50 peso.
Salute, my friends!

Zabrałem od nich adres – mam do nich telefon, jakbyście kiedyś chcieli, piszcie lub dzwońcie do nich:
Joe Guanzon, adres: Barangay San Jose, Puerto Princesa City, Palawan 5300, tel. 09302864432.
Płacę opłatę lotniskową 100 peso.

Przypomnę tylko, że w Cebu i Manili nie było opłat. Odprawa, plecak i już. Lotnisko, jak już wcześniej pisałem, jest małe i zaniedbane.

Za szybą widzę już mój samolot – lecę Tiger Air 

Wchodzę do samolotu, klimatyzacja tak daje czadu, że wydaje się, jakby był jakiś pożar, ale spoko – to tylko klima.

No to fruu neronku  do Manili...

 

Manila – Cmentarz północny – Walka kogutów – Lechon:

Wyszedłem z lotniska z terminala 4 zamówić taxi.
Najlepszym i najtańszym rozwiązaniem jest stanąć w długiej kolejce i czekać na żółtą taksówkę.
Przed wejściem do taxi mówię, że chcę dostać się do Stone House Hotel – płacę 250 peso, dostaję bilecik, wsiadam i jadę.
Stone House Hotel to jedyny nocleg, który wcześniej zarezerwowałem.
Zawsze to robię – przy wylocie do Polski nie chcę ryzykować z bagażem i bezpieczeństwem,  szczególnie w Manili. Płaciłem za nocleg 850 peso ze śniadaniem.
Duży pokój z WC, AC, TV, czysto.

W grobowcach jest życie  :

Rano udałem się na Cmentarz Północny, aby zobaczyć jak żyją i mieszkają ludzie w grobowcach.
Trochę błądziłem: najpierw jednym jeepneyem, potem drugim, ale się udało.  

Cmentarz Północny to obszar 3 km, a mieszkańców tam jest podobno 1000, ale nieoficjalnie 3 razy tyle.
Podchodzę do bramy głównej, ale niestety nie chcą mnie wpuścić – muszę mieć zgodę Policji.
A więc idę z gościem na posterunek oddalony o jakieś 200 m.
Zostałem zaproszony do pokoju szefa policji, który pyta mnie, po co ja tu przyjechałem,  co chciałbym zobaczyć.

Zaczynam wymyślać: a to, że ciekawi mnie historia Filipin, szczególnie prezydentów,  to że tutaj są właśnie pochowani trzej najważniejsi prezydenci Filipin...
No tak, ale to jakoś nie przekonało policjanta, a więc co robić... Idę już na całość i mówię:
"Wie pan, tutaj rok temu była moja przyjaciółka z Telewizji Polskiej, no wie pan, Martyna Wojciechowska,  a ja jestem jej dobrym przyjacielem z gazety i robię reportaż o tym miejscu".
Policjant chwilkę pomyślał i cały radosny od ucha do ucha powiedział: "Aaa, OK! Oczywiście,  że pamiętam Martynę!"
Uff, pomyślałem, udało się. Zawołał kolegę policjanta Denisa, ten założył identyfikator i kazał mu mnie oprowadzić po całym cmentarzu.

I tak oto wcisnąłem się na Martynę.
Dziękuję, Martyno!

Na niebie błękit, Słońce daje czadu, a ja?
Ja zwiedzam w pocie czoła coś, czego nigdy w życiu nie widziałem – życie w grobowcach.
Nie chciałem, aby wyglądało to tak, że zwiedzam tylko to, jak oni tam mieszkają, ich biedę itd.
Więc raz oglądam bohaterów Filipin, raz mieszkańców cmentarza, raz prezydentów.
Ludzie tutaj mieszkający, gdyby nie zgoda właścicieli tychże grobowców, mieszkaliby jak większość Filipińczyków po prostu na ulicach Manili.

Mają tylko dbać o grobowce, sprzątać, czyścić je.
I tak właśnie się dzieje. Praktycznie nie ma zniszczonych, zaniedbanych grobowców.
Na całym cmentarzu są małe sklepiki z napojami, cukierkami, ciastkami, alkohol jest zabroniony!
I rzeczywiście – nigdzie nie spotkałem pijanych ludzi. W żadnym sklepiku nie ma alkoholu.
W grobowcach, obok zabetonowanych trumien pokrytych lastriko, na których w czasie upałów
kładą się, aby schłodzić ciało, znajduje się często mała kuchnia z garami, butlą gazową.
Obok mała toaleta  i jakieś łóżka, często takie piętrowe, bo miejsca brak.

Grobowce są ogrodzone kratami, jak ktoś chce gdzieś sobie wyjść, zamyka "mieszkanko" na kłódkę i idzie.
Dzieci biegają po wąskich uliczkach,z których każda ma swój numer.
Poprosiłem Denisa, aby wprowadził mnie do jednej z takich rodzin.
Długo się nie zastanawiał, spytał się, czy może wejść z takim białasem do środka.
Pani w grobowcu z małym dzieckiem na ręku kiwnęła pozytywnie głową – wchodzę do środka...
No i tutaj muszę stwierdzić: nawet nieźle sobie urządzili  to swoje "mieszkanko". Od razu widać czystość – wszędzie.
Dotyczy to zarówno dwóch stojących obok grobów z 1942 r. i 2011 r., jak i przyległej do nich kuchni.
Toaleta znajdowała się za ścianą z grobami, tam także przyjemnie i czysto.
Ale to co zobaczyłem potem totalnie mnie zamurowało.

Wchodząc do góry wąskimi, metalowymi, krętymi schodami, zobaczyłem elegancki pokój z łóżkami piętrowymi.

Była to sypialnia z widokiem  na okoliczny cmentarz – wszystko okratowane.

Cmentarz Północny w Manili  :

Wydaję mi się, że nawet w takich dziwnych okolicznościach można mieszkać.
W końcu, czy to będzie kościotrup czy też prochy jego, jakie to ma znaczenie ?
Ważne, że ma się jakiś kawałek swojego kąta i nie trzeba wegetować na ulicach Manili.
Gospodyni była bardzo miła – nawet chciała poczęstować mnie obiadem, bo to już ta pora,  ale było tak gorąco, że na jedzenie nie za bardzo miałem ochotę.
Dałem jej 200 peso na cukierki dla dzieci. Rozdałem "cmentarnym dzieciakom"  ostatnie pamiątki z Polski – ich radość i uśmiech były bezcenne, aż łza w oczach się ukazała.
Pomyślałem sobie wtedy o naszych dzieciakach w kraju. Boże, chciałbym, aby doceniły to, co mają,  w co się ubierają, co jedzą.

Przydałaby się taka lekcja pokory, oj przydała. Potem jeszcze parę zdjęć z dzieciakami, które koniecznie rwą się to sfotografowania, jakaś wypita  cola przy cmentarnym sklepiku, zagrałem nawet w przydrożny prowizoryczny bilard –  zamiast kul były kapselki. I tak po trzech godzinach opuściłem cmentarz.

czas na  małe co  nie co   świnka z  grila czyli Lechon Pork :

Bardzo chciałem podziękować Denisowi za oprowadzanie mnie po cmentarzu.
Nie chciał ode mnie pieniędzy, więc  zapytałemm go, gdzie zjemy najlepszy Lechon Pork i  wszystko popijemy browarkiem?

Denis się zaśmiał i powiedział mi: "OK, to idziemy..."

Po drodze przeszliśmy przez kolejny wielki cmentarz, z tym że na tym nie mogłem robić zdjęć.
Cmentarz ten wyglądał, jak ogromny budynek – jakiś 4-5 piętrowy z wielkimi oknami, a raczej otworami,  w które wkłada się trumny zmarłych i cementuje się je na amen.

Dziwny widok, jeszcze dziwniejsze uczucie.  Czy ktoś z Was chciałby być tak pochowany?

Kwiaty i znicze składaliby Wasi bliscy pod blokiem, a wzrok kierowaliby na 5-te piętro . 
Poszedłem z Denisem do wskazanej przez niego restauracji Ping Ping która znajduje się obok cmentarza  na lechon tradycyjny filipiński przysmak , mały prosiaczek z rożna uwierzcie mi palce lizać to była najlepsza  potrawa jaką jadłem na Filipinach .

Knajpka  Ping Ping i lechon pork :

Lechon tak mi zasmakował że zamówiłem drugą porcję , wszystko popiliśmy smacznym zimnym Sam Miquel .
Danis powiedział mi że tutaj w Centrum Lechon Pork gdzie sprzedają wszędzie tylko Lechon znajduje się duży stadion do walk kogutów czyli Laloma Stadium

 

walka kogutów ( czyli manok sabong  )  czyli Laloma Stadium :

Walka kogutów nazywa się Sabong , kogut to manok a ostrza noży przyczepionych do łap koguta to Tare .
Każdy szanowany się Filipińczyk musi mieć w domu lub zagrodzie , co najmniej jednego koguta ,  zdolnego do walki kogut ten trzymany jest w wiklinowym koszu i cierpliwie czeka albo na dalsze życie albo na rosół .
Na drugi dzień stawiłem się przed Manok Stadium aby zobaczyć walkę kogutów , był to czwartek godz 11 rano .
Przed stadionem na parkingu już stało chyba ze 100 skuterków , a przed wejściem dwie kolejki , jedna do kasy biletowej druga z filipińczykami z kogutem pod pachą .

Zauważyłem że nie każdy może wejść na arenę ze swoim pupilem , pewnie jest jakaś selekcja niektórzy pokornie z opuszczoną głową swoją i koguta opuszczają stadion .
Płacę 100 Peso za wejście , najpierw udaje się to tzw rozgrzewali kogutów , początkowo miałem problem z wejściem  ale jakoś się udało .
Wszyscy grzecznie siedzą na ławeczce ze swoim kogutem widać jednak lekka nerwowość wśród zarówno  kogutów jaki i ich właścicieli .
Każdy chce przedstawić mi swoje koguta i każdy mówi że jego wygra że jest najlepszy .
Co drugi to Mc Donalds albo KFC ale jest także i Rambo .
Na Filipinach znaleźć można sklepy z karmą tylko dla kogutów oprócz jedzenia jest tam masa innych asortymentów potrzebnych do walk , np : noże czyli tzw tare .
Ludzi przybywało z minuty na minutę coraz więcej oprócz mnie nie spotkałem żadnego innego białasa dziwne się czułem przyglądając się temu wszystkiemu co mnie otaczało .
Wydawało mi się jakbym był w jakimś filmie gdzie za chwilę na arenę pokrytą piaskiem wybiegnie dwóch gladiatorów i zacznie walkę na śmierć i życie.
U góry na arenie kibicuje biedniejsza część natomiast na dole i przy scenie bogatsi .

Kogucia szatnia :

Zszedłem z góry aby być bliżej areny , musiałem dopłacić 100 Peso .
Wszedłem więc w samo bagno krzyczących ludzi machających do siebie nieznanymi mi znakami a ja ? .. no cóż patrzę i nie kumam o co im wszystkim chodzi , jakie są zasady tej walki ? robi się coraz bardziej ciasno ktoś z boku częstuje mnie puszką piwa inny jakimiś chipsami ...
Pytam czy ja tez mogę obstawić ?
A ile stawiasz ?
no.... jakieś 200 Peso
gościu prawie nie umarł ze śmiechu .
Mówi mi . No co ty tu zaczynamy od 500 Peso .
I wtedy właśnie zrozumiałem co dla każdego Filipińczyka jest najważniejsze : Bóg i hazard .
Najdziwniejsze było to że nikt z tych krzyczących i wymachujących dłońmi ludzi nie wymachiwał kasą , czy wygrał czy przegrał kasy u nikogo nie widziałem ... więc nic z tego już nie rozumiałem , o co w tym wszystkim biega .

Manila  

Rano zaczynam się pakować czas powrotu do Polski coraz bardziej mnie dołuje .. nic mi się nie chce ..
Wskakuje w pędzonego ulicą z pod hotelu jeepnay jadę do Cubao do Greenhills Shopping Center  wydać ostatnie Peso
Różnica z kupnem pamiątek pomiędzy Tajlandia a Filipinach jest ogromna zdecydowanie na korzyść Tajlandia ,  gdzie czynne są wszędzie uliczne night market do późnych godzin a tutaj w Manili jaki w całych Filipinach  nie ma nocnych marketów z pamiątkami , znaleźć można podobne ale są w nich jedynie owoce mięso ryby ... i jakieś gówniane chińskie badziewia .
Greenhills Shopping Center to ogromny kolos gdzie kupimy pamiątki ale jakość ich na nogi nie powala  masa jakiś tandetnych podróbek itd...
Wróciłem do hotelu o 17 mam samolot spakowany czekam na taxi sącząc chyba już ostatniego zimnego  Sam Miquela .
Płacę kierowcy 300 Pesa jadę na lotnisko .
Takiego burdelu na lotnisku nigdzie jeszcze nie widziałem odprawiają różne linie kolejki tak są poplątane że można zwariować , i do tego brak klimatyzacji !
Staję w kolejce i cierpliwie czekam ponad godzinę aby nadać bagaż .
Jak już na początku pisałem wracam do Polski Etihad Airlines wysoki standard dobra obsługa  dobre posiłki no i najważniejsze 30 kg bagaż główny i 15 kg podręczny , mój miał 24 kg i prawie pękał w szwach .
Z kartą pokładową idę wykupić opłatę lotniskową 500 Peso , byłem pewien że ostatnie Pesiaki  wydam na Duty Free a tu szok ...
Są tam zaledwie 2 małe ciasne sklepiki z pamiątkami i to nic szczególnego , a ceny chyba z kosmosu ,  no ale co robić .
16.45 siedzę wygodnie w fotelu przy oknie czekam na lot do Abu Dhabi .

Przez małe okienko samolotu wspominam sobie Sagadę i przygodę w jaskiniach , piękne zielone  pola ryżowe w Batad i Banaue , kochanych przyjaciół z maleńkiej wyspy Pamilacan ,
cudownego archipelagu Bacuit , wizyt w grobowcach w Manili ...

Łza w oku , klucha w gardle .......Boże spraw abym za rok ponownie tu wrócił .
No tak ale kasa z nieba nie poleci , dlatego jak zawsze po powrocie idę i kupuję metalową puszkę ,
grosz do grosza a będą Filipiny !

No to fruuu ... do zobaczenia Filipiny !

Salamat , Paalam , Sa uulitin !

neronek

KONIEC

Mam nadzieje że chociaż troszkę zaraziłem Was Filipinami !
moje motto to  " Kto podróżuje ten dwa razy żyje "

I dlatego kochani Nie myśl, czuj ! 

To jest jak z palcem wskazującym na księżyc - nie koncentruj się na palcu bo stracisz cały widok

PS
Następna moja podróż ? jak myślicie gdzie ?
Tak oczywiście że Filipiny obiecałem przyjaciołom z Pamilacan że wrócę !
a ja nie rzucam słów na wiatr .
puszka pomalutku wypełnia się kasiorką , do zobaczenia na Wielkanoc z Filipin . 

macie jakieś pytania śmiało piszcie do mnie :
mój e-mail neronek@op.pl   lub  https://www.facebook.com/neronek

Jeżeli nie macie czasu  czytać  , albo  też  nie  chcecie  i  ja to rozumiem Biggrin

zobaczcie   mój  film z tej    podróży :

neronek

moje podróże po Azji : http://neronek.geoblog.pl/

Andrew
Obrazek użytkownika Andrew
Offline
Ostatnio: 4 tygodnie 23 godziny temu
admin
Rejestracja: 07 maj 2015

...aż szkoda wyjeżdżać z El Nido, co?

neronek
Obrazek użytkownika neronek
Offline
Ostatnio: 5 lat 10 miesięcy temu
Rejestracja: 09 lut 2016

mi bardziej było szkoda opuscić  Pamilacan  samo El Nido  mało ciekawe  ale  te wycieczki  upssss to  coś !!

Rezerwat Bacuit  robi  wrażenie .

neronek

moje podróże po Azji : http://neronek.geoblog.pl/

Antenka
Obrazek użytkownika Antenka
Offline
Ostatnio: 5 lat 1 tydzień temu
Rejestracja: 23 paź 2013

Czytam każde słóweczko WinkGood

Andrew
Obrazek użytkownika Andrew
Offline
Ostatnio: 4 tygodnie 23 godziny temu
admin
Rejestracja: 07 maj 2015

Nero, filmik też super. Póki co 20 min... oglądam w odcinkach Biggrin

Bea37
Obrazek użytkownika Bea37
Offline
Ostatnio: 9 miesięcy 1 tydzień temu
Rejestracja: 04 wrz 2013

Neronku świetnie napisane i zfotografowane. Jakoś Filipiny to nie moja bajka, ale po Twojej wycieczce to też bym chciała tam być! Ale Ty to jestes jakiś Cyborg, tyle godzin bez spania ! Ja bym musiała mieć wersję bardziej lightową Biggrin

Kto wie, może kiedyś tam dotrę i Cię spotkam Biggrin

Bea

kienia
Obrazek użytkownika kienia
Offline
Ostatnio: 5 lat 5 miesięcy temu
Rejestracja: 22 lis 2013

Brawo Neronek !!! Clapping

szczegółowo o konkretnie.

lecimy za 2 miesiące na Filipiny i nie będę jeść tego jajka z kurczakiem w środku, już wiem !!! Dirol

wojtek1
Obrazek użytkownika wojtek1
Offline
Ostatnio: 4 lata 4 miesiące temu
Rejestracja: 09 mar 2014

Relacja super, etap czytania i oglądania zdjęć za mną, a na filmy jeszcze wrócę Biggrin

Andrew
Obrazek użytkownika Andrew
Offline
Ostatnio: 4 tygodnie 23 godziny temu
admin
Rejestracja: 07 maj 2015

Fajne kolaże ze zdjęć porobiłeś...

Strony

Wyszukaj w trip4cheap