--------------------

____________________

 

 

 



rejs 01'2017 Norwegian Jewel - przez Kanał Panamski

35 posts / 0 nowych
Ostatni wpis
Strony
megizak
Obrazek użytkownika megizak
Offline
Ostatnio: 11 miesięcy 2 tygodnie temu
Rejestracja: 28 paź 2013

Fajny rejs, choć ja oczywiście wolę inną forme turystyki, ale warto zobaczyc jak to wszystko wygląda. 

Super zdjęcia. Wink

megi zakopane

_Huragan_
Obrazek użytkownika _Huragan_
Offline
Ostatnio: 1 tydzień 2 dni temu
Rejestracja: 13 cze 2015

Super interesujace to przejscie przez kanal.Widzialem kiedys film dokumentalny jak wyglada przesluzowanie tam statku,ale twoj opis jest naprawde bardzo ciekawy.I pomyslec ile to juz lat temu ten kanal zbudowano-respekt dla tej mysli technicznej.

Krokodyle tez fajne i chyba tez byl rejsik jakas lodeczka tam odpuscil Wink

https://marzycielskapoczta.pl/

Napisz pocztowke ze swoich podrozy do chorych dzieci

Nel
Obrazek użytkownika Nel
Offline
Ostatnio: 13 godzin 44 minuty temu
admin
Rejestracja: 04 wrz 2013

Antigua daje do myślenia nad przemijaniem czasu.. Wacko

Niesamowite są te ruiny minionej, upadłej  świetnosci

No trip no life

greg2014
Obrazek użytkownika greg2014
Offline
Ostatnio: 4 lata 8 miesięcy temu
Rejestracja: 29 lip 2017

@Nelcia - dokładnie takie samo tam miałem wrażenie. Czułem się jak w Efezie albo Pompejach z tą różnicą, że Antigua nie jest całkiem martwym miastem i do tej pory jednak mieszka tam sporo ludzi, część tych kościołów działa, jest masa knajpek, hoteli i szkół (jest nawet uniwersytet...), tu i ówdzie można zobaczyć bawiące się dzieci... Niestety zdjęcia w niewielkiej części oddają klimat miejsca. Fajnie, że tam byliśmy bo pewnie stacjonarnie byłoby mi się tam wybrać dużo trudniej...

Co do przejścia przez kanał to starałem się w miarę wiernie oddać jak to wyglądało i cieszę się, że forma Wam odpowiada:-) W ogóle tamten rejon bardzo mi się spodobał i pewnie będę polował znowu na jakąś nietypową trasę (może w dół - w stronę Chile/Argentyny; w ramach zimowych repozycji część statków jest tam przerzucana z Alaski - może uda się coś sensownego znaleźć). Mówiąc szczerze to było moje drugie podejście do rejsu przez Kanał Panamski - poprzedni miałem zaplanowany ponad 2 lata wcześniej - z powodu awarii silnika na statku został anulowany na 4 godziny (!) przed moim planowanym wylotem z Polski do LA...ale to już zupełnie inna historia. Takie rzeczy zdarzają się bardzo rzadko ale jak widać miałem pecha. Tym razem obyło się bez takich atrakcji:-)

Nel
Obrazek użytkownika Nel
Offline
Ostatnio: 13 godzin 44 minuty temu
admin
Rejestracja: 04 wrz 2013

Mnie juz zacheciłeś do przejścia przez kanal , bo do rejsów zachęcac mnie nie trzeba he he

Znajomi tez byli na podpbnym rejsie  do twojego ,nie znam jeszcze  szczegółow,ale trasę mieli w drugą stronę.Jesteśmy umówieni na wymianę wrażeń podróżniczych na pażdziernik więc się dowiem jakie mieli wrażenia..

No trip no life

greg2014
Obrazek użytkownika greg2014
Offline
Ostatnio: 4 lata 8 miesięcy temu
Rejestracja: 29 lip 2017

Przy rezerwacji zwróć uwagę na trasę - bardzo wiele rejsów omija zarówno Nikarague jak i Gwatemalę. W zamian są często dodatkowe porty w Meksyku (np. Acapulco), ewentualnie San Diego w USA albo Panama City. Są też wersję trochę krótsze od mojej (dodatkowy czas linia zyskuje redukując ilość portów) chociaż przy pełnym przejściu przez kanał nie widziałem rejsów krótszych niż 12 dni. Co do trasy to nie ukrywam, że mi szczególnie zależało na Gwatemali - i się udało:-)

Mój pierwszy (ten niedoszły) rejs przez kanał miał właśnie być z LA. 

Jestem ciekawy tylko czy kierunek nie jest problemem przy robieniem zdjęć z dziobu statku przynajmniej przed południem. 

Statek z reguły wpływa na pierwszą śluzę rano - gdy płynie na wschód i słońce jest jeszcze dość nisko może to przeszkadzać. Tak przynajmniej mówili poznani na statku Amerykanie, ale nie wiem czy nie przesadzali... Ja pierwsze zdjęcia w kierunku wschodnim robiłem koło 9-10 i nie stanowiło to żadnego problemu

greg2014
Obrazek użytkownika greg2014
Offline
Ostatnio: 4 lata 8 miesięcy temu
Rejestracja: 29 lip 2017

Przed nami pozostały już wyłącznie porty w Meksyku.

Następnego dnia mieliśmy okazję zobaczyć pierwszy z nich – Puerto Chiapas.

Na początek drobna dygresja walutowa. W Meksyku powszechne jest podawanie cen w ten sposób, że do samej ceny dodawana jest charakterystyczna przekreślona pionową kreską litera „S”.  Wiele osób początkowo traktowało to oznaczenie jako oznaczenie waluty amerykańskiej podczas gdy w rzeczywistości w Meksyku w ten sposób oznacza się meksykańskie peso. Oczywiście różnica w wartości jest istotna: jeden dolar amerykański to ok. 17-18 peso Smile Warto o tym pamiętać podróżując do tego kraju. Inna sprawa, że na miejscu (a na pewno w miejscowościach turystycznych) używanie dolarów amerykańskich jest tak powszechne, że lokalna waluta nie jest do niczego potrzebna (co najwyżej gdy się płaci w dolarach resztę otrzymuje się w peso). Ja w każdym razie bez problemu się bez niej obyłem płacąc wszędzie dolarami oraz kartą.

Samo Puerto Chiapas okazało się bardzo przyjemnym i zadbanym portem, na który składały się dwa budynki o oryginalnym wyglądzie:

Jeden z budynków pełnił funkcję terminala, w którym zlokalizowane były służby imigracyjne oraz kilka sklepów, w drugim zaś można było odwiedzić całkiem spory bar i restaurację. Dodatkowo przed drugim budynkiem dostępny był dla wszystkich niewielki basen. Leżaki, krótko przystrzyżona trawa i palmy były do tego wszystkiego miłym dodatkiem… 

Wszystko to położone praktycznie zaraz po zejściu ze statku:-) Gdyby ktoś chciał wrócić, trap był w odległości max. 50 metrów.

Od samego początku rejsu byłem nastawiony na to, że jego „meksykańska” część będzie dla mnie czasem lenistwa i nie miałem dla tych portów żadnych planów dot. zwiedzania – oczywiście poza ogólnym rozejrzeniem się  na miejscu. Lenistwo ogarnęło mnie szczególnie w Puerto Chiapas ponieważ poprzednie trzy dni były dość intensywne i upalne.

Zdecydowałem, że z zachęcająco wyglądających portowych atrakcji skorzystam trochę później i z portu wybrałem się na krótką wizytę do pobliskiego (ok. 30 min. jazdy) miasta Tapachula. Nie było to jakimś wielkim wyzwaniem ponieważ bezpośrednio sprzed terminala co ok. 15 minut kursował tam portowy autobus.

Podczas drogi pomocnik kierowcy łamaną angielszczyzną przekazał nam kilka podstawowych informacji o mieście i regionie – okazało się m.in. że Tapachula jest całkiem sporym miastem (ok. 200 tys. mieszkańców).

Bez żadnych komplikacji sprawnie dotarliśmy do centralnego placu miasta (Parque Central). Jak na mój gust najbliższa okolica jest  mistrzostwem chaosu urbanistycznego obejmującego całkiem ładne pozostałości zabudowy kolonialnej ale również koszmarne gargamele z czymś na kształt wież czy baszt – trudno powiedzieć co projektant miał na myśli. Praktycznie kilkaset metrów dalej zaczynała się jednokondygnacyjna i w większości bardzo licha zabudowa o charakterze głównie handlowo-usługowym.

Bezpośrednio przy placu było również kilka bardziej reprezentacyjnych uliczek handlowych wyglądających jak ta poniżej:

Uliczki położone nieco dalej wyglądały już nieco inaczej:

Pomimo tego, że w Tapachula byliśmy w niedzielę okazało się, że czynne są wszystkie sklepy, domy towarowe a nawet targ uliczny. W związku z tym można było spróbować wczuć się trochę w tutejszy klimat. „Wczuć” w dosłownym tego słowa znaczeniu ponieważ okolice targu można było zlokalizować z dość dużej odległości posługując się wyłącznie węchem…

Wiedziony ciekawością co do źródła bardzo charakterystycznej woni nie musiałem długo szukać…okazało się, że jest to wszechobecny drób sprzedawany w tak wielu miejscach, że aż zacząłem się zastanawiać czy tutaj jest znane jeszcze jakieś inne mięso…

Co ciekawe był on podejrzanie żółty – ale być może to kwestia serwowanych zwierzakom pasz:-)

Dla uzupełnienia: temperatura była w okolicach albo nieco powyżej 30 stopni ale jak widać ani sprzedającym ani kupującym to nie przeszkadzało.

Uwagę przyciągały również liczne stanowiska pucybutów rozstawionych przy ulicach a szczególnie przy głównym placu miasta. W tym drugim miejscu było ich co najmniej 20-30, każdy zaopatrzony w specjalny fotel (prawie tron) dla klienta oraz uzbrojony w potrzebny sprzęt i mikstury, które z każdego rodzaju obuwia są w stanie wydobyć połysk nowości:-) Jak widać tutaj o buty się dba:-)

No i jeszcze jedno spostrzeżenie nie pozostawiające wątpliwości, że jesteśmy w Meksyku: bardzo duża nadreprezentacja garbusów na ulicach, z których wiele to modele pamiętające naprawdę stare czasy. Można też było zobaczyć ciekawe pomysły na nadanie temu popularnemu samochodowi bardziej oryginalnego wyglądu:

Korzystając z handlowego charakteru miasteczka zaliczyłem małe zakupy, później ze znajomymi trochę czasu spędziliśmy w lokalnym barze degustując meksykańskie piwa, których nazw niestety nie pamiętam a wreszcie wróciłem do portu. Pozostały czas jaki pozostał nam do wypłynięcia spędziliśmy na trawce w cieniu palm widocznych na jednym z pierwszych obrazków Smile

greg2014
Obrazek użytkownika greg2014
Offline
Ostatnio: 4 lata 8 miesięcy temu
Rejestracja: 29 lip 2017

Huatulco za nami:-)

Dotarliśmy tutaj wcześnie rano. Ze statku rozpościerał się widok na zatokę z plażą, gdzie szczególną uwagę zwracały bezlistne drzewa:

Tak właśnie tutaj wygląda pora sucha. U nas drzewa zrzucają liście na zimę a tutaj w czasie pory suchej. Większość z nich wyglądała dokładnie tak jak wyglądają u nas drzewa w zimie.

Port w Huatulco to zdecydowanie za duże słowo. Jest to po prostu złamane kilka razy molo, przy którym cumują statki wycieczkowe:

W oczy rzuca się marina oraz liczne nie dokończone budynki pomyślane głównie o turystach:

Huatulco jest zdecydowanie jednym z popularniejszych resortów na Riwierze Meksykańskiej a sposób jego rozbudowy jest dość chaotyczny. Na bazie mody na ten region powstają tutaj liczne hotele, pensjonaty i inne podobne przybytki – i chyba biznes się kręci całkiem nieźle bo na miejscu naprawdę widać bardzo dużo turystów…

Wejścia do portu (tzn. molo, przy którym był zacumowany nasz statek) strzeże brama z uzbrojonymi strażnikami:

…ale zaraz po jej przekroczeniu wchodzimy w środek tętniącej życiem mariny z dziesiątkami mniejszych i większych jednostek:

Tak naprawdę coś, co w planie naszego rejsu nazywało się „Huatulco” w rzeczywistości stanowi niewielką miejscowość o nazwie La Cruceita. Okolice portu są bardzo malownicze ale dominują w niej wyłącznie liczne sklepy z pamiątkami i bary. Aby zobaczyć coś więcej warto się wybrać do centrum La Cruceitty. Prowadzi tam dosłownie wycięty w skałach nienaturalny chodnik:

Nie jest to żadne wyzwanie – wycieczka na ok. 15 minut. 

Pierwsze co rzuca się w oczy to całkowicie suche koryta lokalnych strumyków/rzek (w zasadzie trudno powiedzieć czego). Pokazało nam to czym tak naprawdę jest tutaj pora sucha:

Nawet szkolne boiska są chronione zadaszeniem – w porze suchej, aby można było tam wytrzymać w silnym słońcu a w porze deszczowej i aby boisko mogło pełnić w ogóle swoją funkcję.

Na mnie spore wrażenie zrobił lokalny park, do którego na chwilę zajrzałem. Oprócz kaktusów wszystkie inne rośliny wyglądały w nim prawie  jak u nas w środku zimy. Ale uczciwie trzeba powiedzieć, że kaktusy (nawet na drugim planie) robiły wrażenie:

O tym jak tutaj musi wyglądać pora deszczowa dowodzą najlepiej termity, które ulokowały swoje gniazda na drzewach a nie w tradycyjnych kopcach w ziemi:

Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że ziemne kopce w czasie pory deszczowej są w całością zalane wodą, stąd miejscowe termity lokują je na drzewach – podobnie jak w  Tulum, o czym pisałem w poprzedniej relacji.

Uczciwie trzeba powiedzieć, że La Cruceita poza mariną i plażą nie powala na kolana. W centrum miasta można zobaczyć coś na kształt tamtejszego rynku oraz kościół stanowiący jego dominantę:

Pucybutów (podobnie wyposażonych jak w opisywanym wcześniej Tapachula) tutaj również nie brakuje, aczkolwiek mówiąc szczerze nie mają za wiele do roboty:

Trzeba jednak powiedzieć, że największym zainteresowaniem cieszyła się położona praktycznie tuż obok statku plaża. Funkcjonowała na niej masa drobnych punktów usługowych, które w oczach wielu pasażerów dopełniały jej atrakcyjności Smile Była to zresztą tylko jedna z niewielu plaż - oprócz niej dostępnych jest kilkanaście innych, do których najłatwiej jest dostać się jedną z kursujących tam łódek. Wiele z nich jest zresztą dostępna tylko od morza.

Nie będę ukrywał, że dużą część dnia w ramach z góry założonego na meksykańskiej ziemi lenistwa ja (i nie tylko ja) spędziłem właśnie tutaj. I żeby było jasne  w ogóle tego nie żałuję Smile

greg2014
Obrazek użytkownika greg2014
Offline
Ostatnio: 4 lata 8 miesięcy temu
Rejestracja: 29 lip 2017

Kolejnym punktem na naszej trasie była popularna meksykańska miejscowość wycieczkowa Puerto Vallarta. Jest to chyba jeden z najbardziej znanych meksykańskich kurortów, szczególnie wśród turystów ze Stanów.

Sam port położony jest w odległości ok. 5km od centrum miasta.  Była to nie tylko port dla statków wycieczkowych ale spora marina również dla mniejszych jednostek. Akurat obok nas zatrzymała się miła dla oka jednostka:-) 

Z portu do centrum miasta można dostać się bardzo łatwo korzystając z lokalnej komunikacji realizowanej przez zdezelowane busiki. Bez problemu można w nich było zapłacić dolarami, resztę kierowca wydaje w lokalnej walucie.

Pierwsze kroki skierowaliśmy na Malecon – ciągnący się wiele kilometrów nadmorski bulwar.

Malecon jest naprawdę bardzo dobrze utrzymany i spacerowanie po nim – pomimo jego długości jest prawdziwą przyjemnością. Ciekawym urozmaiceniem są umieszczone przy nim liczne pomniki, figury oraz instalacje, których liczba naprawdę budzi podziw. Poniżej zamieszczam tylko wybrane z nich:

Praktycznie od portu aż do końca Maleconu z małymi przerwami ciągną się liczne plaże, przy czym trzeba powiedzieć, że są one bardzo różne – częściowo wąskie, częściowo szerokie, kamieniste i piaszczyste… 

W okolicach centralnej części Maleconu można zwiedzić Kościół Matki Boskiej z Gwadelupy z imponujących rozmiarów koroną umieszczoną na jego wieży:

W bliskim jego sąsiedztwie można zobaczyć umowne centrum Puerta Vallarty-napis z nazwą miasta:

Po dłuższym oczekiwaniu (każdy chce zrobić sobie przy nim zdjęcie) udało się w końcu sfotografować tą atrakcję:-)

Ciekawym urozmaiceniem jest możliwość zwiedzenia niewielkiej destylarni położonej w wyspie obok Maleconu. Od przewodnika można się dowiedzieć o wszystkich etapach produkcji Tequilii oraz jej rodzajach: 

Oczywiście możliwa jest degustacja oraz zakup produktów z tego „zakładu” : -)

Spacerując po uliczkach Puerto Vallarty nie można nie wspomnieć o bujnej i bardzo kolorowej roślinności i niemożliwych do przeniesienia do relacji zapachach. Do tego miejsca naprawdę aż chce się wrócić.

Wzdłuż deptaka jak można się łatwo domyślić wyrósł cały biznes mniejszych i większych knajp, barów i innych cieszących oko przybytów:

Ogólne wrażenia po wizycie w Puerto Vallarcie są jak dla mnie bardzo pozytywne, chociaż dla wielu nagromadzenie ludzi i hoteli w jednym miejscu przekracza tam „poziom bezpieczeństwa”. Jednak w porównaniu do pozostałych odwiedzonych meksykańskich portów (może poza Cabo San Lucas) miejsce to niewątpliwie ma swoją duszę.

Następnego dnia odwiedziliśmy kolejny port w Meksyku – Mazatlan, który co było widać wyraźnie na każdym kroku żyje w cieniu Puerto Vallarty i korzystając z tamtejszych rozwiązań próbuje jej dorównać we wszystkich możliwych obszarach.

Na uwagę w Mazatlan zasługuje bardzo ładny, pełen zieleni oraz przytulnych knajpek rynek.

Warta odwiedzin jest również położona w bardzo bliskiej odległości od rynku katedra, przed którą na miejskim placu można pooglądać i posłuchać występów lokalnych zespołów (akurat my trafiliśmy na młodzieżową orkiestrę dętą).

Wzdłuż wybrzeża – podobnie jak w Puerto Vallarcie ciągnie się bardzo długi deptak, wzdłuż którego również jej wzorem umieszczono liczne pomniki i instalacje. Szczerze mówiąc w Puerto Vallarcie wyglądało to zdecydowanie bardziej przekonująco.

Bardzo ciekawy jest natomiast ten fragment deptaka, który przylega do fragmentu plaży okupowanej przez miejscowych rybaków. Można tu zobaczyć świeże ryby i inne owoce morza prostu po rozładunku z łodzi a także handel nimi z przedstawicielami okolicznych restauracji oraz firm.

W pewnym oddaleniu od portu rozpoczyna się część turystyczna charakteryzująca się jak dla mnie dość dziwną architekturą i bardzo dużym nagromadzeniem hoteli (ale nie tak dużym jak w Puerto Vallarcie).

Wracając na statek spotkaliśmy uzbrojony po zęby patrol policji, który przypomniał jak niespokojnym krajem jest Meksyk. W wielu regionach państwo prowadzi tam otwartą wojnę z kartelami narkotykowymi a w czasie mojego rejsu ze względów bezpieczeństwa zostały skasowane m.in. prawie wszystkie planowane wizyty statków wycieczkowych w Acapulco.

Tak na marginesie z ofertami dot. narkotyków (głównie kokainy)  od ulicznych sprzedawców można było zarówno w Puerto Vallarcie jak i w Mazatlanie spotkać się na każdym kroku.

Po wizycie w tych dwóch portach pozostał nam na trasie jeszcze tylko jeden port – Cabo San Lucas, o którym napiszę w kolejnej części.

greg2014
Obrazek użytkownika greg2014
Offline
Ostatnio: 4 lata 8 miesięcy temu
Rejestracja: 29 lip 2017

W końcu dotarliśmy do Cabo San Lucas czyli Przylądka św. Łukasza – ostatniego przystanku na naszej trasie.

Jest to malownicza niewielka miejscowość położona na krańcu półwyspu kalifornijskiego – praktycznie na tej samej szerokości geograficznej co odwiedzony wcześniej Mazatlan. Miasteczko żyje praktycznie wyłącznie z turystyki – cały region jest pustynny i bardzo górzysty, a tutejsza flora w zasadzie ogranicza się tylko do kaktusów.

Ponieważ port Cabo to w praktyce duża marina zdolna przyjmować co najwyżej średnie jednostki, statki wycieczkowe nie są w stanie do niego bezpośrednio zawinąć. Z tego powodu statek rzucił kotwicę w zatoce i tam pozostał cały dzień.

Transport na ląd zapewniały kursujące co 10-15 minut w obie strony łodzie cumowane bezpośrednio do burty statku. Tym samym był to jedyny port na naszej trasie, gdzie aby dostać się na ląd konieczna była krótka podróż tenderem pomiędzy statkiem a przystanią.

Pierwsze wrażenia po przybiciu na ląd były jak najbardziej pozytywne. Marina zdecydowanie tętni życiem.

Zainteresowani mogą skorzystać z jednej z wielu plaż Cabo. Są one dostępne albo po obejściu mariny (20 min. spacerku) albo korzystając z miejscowych łódek, które zapewniają transport w interesujące nas miejsce (wiele plaż jest niedostępnych od strony lądu). Plaże te mają różne mniej lub bardziej romantyczne nazwy, np.  Plaża Miłości, Plaża Rozwodów. 

Cabo słynie również ze świetnych warunków do nurkowania.

Spacerując po marinie w wielu miejscach można spotkać przedstawicieli tutejszej fauny: w szczególności lwy morskie.

Okolice Cabo są również znane z bogactwa ryb. Jest to jedno z popularniejszych miejsc połowów marlinów. Mi szczególnie spodobał się powrót miejscowego z „wyprawy na ryby”, który swoją zdobycz wiózł przez marinę…na taczkach Smile

Najbardziej wysuniętym na południe fragmentem lądu w Cabo jest sam przylądek znany z często pojawiającej się na wielu widokówkach formacji skalnej z charakterystycznym łukiem. Można się tam wybrać wyłącznie łódką korzystając z oferty jednego z licznych lokalnych przewoźników. Ja ze względu na kiepskie samopoczucie (dopadło mnie w końcu przeziębienie – uboczny skutek statkowej klimatyzacji i dużych różnic temperatur pomiędzy wnętrzem statku a przestrzeniami zewnętrznymi) ograniczyłem się jedynie do wykonania fotografii z pewnej odległości.

Późnym popołudniem wróciliśmy na statek, który podniósł kotwicę i wyruszył w ostatni odcinek naszego rejsu – do portu San Pedro w okolicach Los Angeles. Pozostało nam jedynie podziwiać malowniczą panoramę Cabo San Lucas:

I tak powoli nasz przeszło dwutygodniowy rejs powoli dobiegł końca. Pozostał nam jeszcze jeden dzień na morzu i wyokrętowanie w San Pedro. A jeśli chodzi o niniejszą już pewnie nieco przydługą relację przyszedł czas (w następnej części)  na krótkie podsumowanie.

C.D.N.

Strony

Wyszukaj w trip4cheap