Poranek wspaniały, cudowny, przejrzystość taka jakiej nie było od dawna. Majestatyczne góry, które górują nad Sary Tash, wyglądają nieziemsko i te odległe
przestrzenie. Nie wierzę, że tutaj jestem, że udało mi się spełnić kolejne marzenie. I nawet najlepsze fotografie nie oddają klimatu Pamiru.
Już wiem, że jedno z moich marzeń się nie speni, nie możemy podjechać i dojść do bazy pod Pik Lenina. To wielka strata, być w takim miejscu i nie móc.
Poskładało się na to kilka spraw. Nasz motocykl, który często odmiawiał posłuszeństwa, awaria samochodu Wojciecha, który już o 5 rano ruszył do Osh celem jego naprawy,
i pozostała część ekipy, która już marzyła o wypoczynku nad jezioerem Isyk-kul.
No cóż na pewne rzeczy nie mamy wpływu. A nie ma co ryzykować i jechać samemu, bo z Kotliny Ałajskiej w razie awarii, ciężko byłoby się wydostać samemu.
Zaraz po śniadaniu, i po naprawie moich okularów przeciwsłonecznych które się złamały, a bez nich jazda na motocyklu byłaby sporym utrapieniem, ruszamy w stronę
jeziora Isyk-Kul.
Wcześniej jednak podjeżdżamy do rozwidlenia dróg, skąd przepięknie rozpościera się piękna panorama na Pamir. Pik Lenina który wznosi się na wysokość 7134 m widać
jak na dłoni, to niesamowite uczucie zobaczyć siedmiotysięcznik.
Zdjęcia niestety nie oddają tego co łakniemy swoimi oczami.
Pik Lenina to ten na wprost naszej drogi.
Wracamy i jedziemy przez przełęcz Pass Taldyk, którą już pokonaliśmy jadąc w tą stronę. Pomimo, że jechaliśmy już tą drogą, mam wrażnie jakbym w ogóle tutaj nie była.
Krajobraz z tej strony wygląda zupełnie inaczej. Po drodze mijamy część naszej ekipy, ustalamy punkt zbiorczy w Gulczo. Tam zdzwaniamy się z resztą i ustalamy
kolejny punkt spotkania. Ogólnie kierujemy się w stronę Isyk Kul. W Gulcze postanawiamy odbić od głównej drogi, bo asfalt trochę zaczął nas nudzić.
Tak, to aż niemożliwe ale jazda po asfalcie wcale nie sprawia nam radości. Wszystko dzieje się za szybko, a mnie często ogarnia śpiączka. Ogólnie w tym dniu
do punktu noclegowego pokonujemy około 350 km, różnymi drogami.
Z Gulczo jedziemy szutrową drogą, pomiędzy pięknymi zielonymi łąkami. Skończyły się surowe, księżycowe krajobrazy. Mijamy wioski, w których tętni życie.
Ludzie nam machają, dzieci chcą przybić piątkę, cieszą się na nasz widok. Jedziemy przez rozciągające się w nieskończoność pagórki, góry, przełęcze, które usłane są
jurtami i końmi – coś niesamowitego!
Następnie jedziemy w region Dżalalabadu, tam doprowadzamy do motocykl do jakiego takiego wyglądu. Jeszcze sama gdybym mogła wskoczyć w tym ubraniu
motocyklowym do jakiejś myjni, to by było cudnie. Zebrany kurz po dobrych dwóch tygodniach jazdy, wbił się tak głęboko w ubranie motocyklowe, że spodnie po ich
ściągnięciu mogą same stać w pionie.
Po drodze kupujemy pysznego kurczaka z grilla, który wieczorową porą smakuje wyśmienice.
Dojeżdżamy do miejsca biwakowego, które nie łatwo było nam znaleźć. Droga wiedzie wąską przełęczą. Szybko robi się ciemno i bardzo zimno. Samochodu z naszymi
bagażami nie ma, gdzieś po drodze zaginął. Czekamy ponad póltorej godziny. Okazuje się, że zatrzymali się na obiedzie. Namiot rozbijamy po ciemku, i rozgrzewamy się
Megi krajobrazy aż nie do uwierzenia !! coś fantastycznie wyjątkowego. I nie ma tłumu turystów..
Ale wyprawa bardzo trudna, wymagająca i wyczerpująca .Z pewnościa nie dla każdego . Powiedz ile było kobitek ? Czy przysnęłaś ze zmęczenia w czasie jazdy ? aha i jeszcze czy nie mieliście problemów na wysokościach ?
Megi krajobrazy aż nie do uwierzenia !! coś fantastycznie wyjątkowego. I nie ma tłumu turystów..
Ale wyprawa bardzo trudna, wymagająca i wyczerpująca .Z pewnościa nie dla każdego . Powiedz ile było kobitek ? Czy przysnęłaś ze zmęczenia w czasie jazdy ? aha i jeszcze czy nie mieliście problemów na wysokościach ?
Nelciu, ja byłam jako jedyna kobieta na motocyklu, a ogólnie było nas 6 kobiet i dwie dziewczynki. Na tych trasach nie miałam drzemki, aczkolwiek kiedyś jak wracaliśmy na motocyklu z Czarnogóry, to miałam trzy drzemki. Strach się bać. Co do wysokości to prawie naokrągło jechaliśmy na aspirynie. Rozrzedzała krew i lepiej się oddychało. Mieliśmy oczywiście tabletki wysokościowe, ale tylko raz się przydały kumplowi.
Nocleg spędzamy przed przełęczą Toguz-Toro. Rozbijamy sie nad rzeką nieopodal kirgijskiej rodziny, która od od samego rana wypasa bydło i owce.
Młodziutki pies z przyciętymi uszami głośno ujada. Widać, że nie ufny jest wobec obcych ludzi.
Fundujemy mu poranną ucztę, kości z kurczaka, którego zjedliśmy wczoraj wieczorem. Zjada wszystko, i z radości merda przyciętym ogonkiem. Pewnie poraz
pierwszy ma okazję zjeść takie pyszności.
Zapraszamy naszych sąsiadów na poranną kawę, to starsze małżeństwo o wielkim sercu.
Opowiadają nam o swoim wcale nie łatwym życiu, bo jak może był łatwe, skoro mieszkają na totalnym odludziu. Nie uprawiają ziemi, bo w tym surowym klimacie
nie rosną zboża ani warzywa. Ich życie zależy od hodowanych przez nich zwierząt, kóz, owiec, krów, które dają im pożywienie.
Po miłej pogawędce w języku rosyjskim ruszamy w drogę. Mijamy namioty, z których wylatują dzieciaczki i machają do nas. Przejeżdżąmy przez malowniczą
przestrzeń, która daje poczucie takiej wolności. Tutaj naprawdę człowiek może odpocząć nawet od własnych myśli, wystarczy przysiąść i odetchnąć, spojrzeć na góry
i znów się nimi zachwycić. Przed nami kolejna dawka emocji, droga biegnie serpentyną po zboczach gór, widoki obłędne. Wyjeżdżamy na przełęcz Toguz-Toro, na
wysokość 2800 m n.p.m. Droga jest dość wymagająca i skupiająca uwagę. Na przełęczy spotykamy młodego Kirgiza na koniu, który proponuje nam przejażdżkę na
koniu. Co poniektórzy korzystają z tej oferty i próbują jazdy konnej.
Za przełęczą tereny robią się już bardziej łagodne, a okolice Kazarman to bardziej podnóża gór niż prawdziwe góry.
Na googlach oczywiście nie ma drogi przejazdowej, więc trasę zrozbiłam jako pieszą. Przejeżdżamy w tym dniu około 220 km.
Zjeżdżamy z przełeczy
Tak robi się drogę we wsi. Buduje się specjalne nasypy w środku którego, umieszczany jest asfalt, potem rozprowadzany na przygotowanej powierzchni.
A drogę budują tubylcy, mieszkańcy wsi, nawet kobiety z łopatą można było przyuważyć. Zatrzymujemy się nad rzeką, aby zarzyć kąpieli i zjeść obiadek.
Następnie kierujemy się w stronę Son-Kul, po drodze mamy mały sklep i jurtę, w której się zatrzymujemy. Zamawiamy sobie kawę i piwo
Do Son Kul pozostało nam jeszcze sporo kilometrów po szutrowej drodze, więc postanawiamy zatrzymać się nad rzeką na nocleg. Rozpalamy ognisko i miło spędzamy
Poranek ciężki, źle się czuje, głowa pęka i na nic nie mam ochoty. Na domiar tego, siadam tyłkiem na talerz jajecznicy. Przez kilka sekund było mi wyjątkowo
miękko i ciepło, ale co za pomysł kłaść talerz z jedzeniem na siedzenie, jak był na to stolik. Nie chcielibyście widzieć mojej miny, a reszta ekipy miała niezłą polewkę.
Tego dnia przejeżdżamy około 260 km. Trasa zaznaczona jako piesza, bo na mapach google, nie każda droga jest z możliwością przejazdu. Kierujemy się w kierunku
jeziora Song - Kul. Droga do przełęczy to już tylko szutry, po których nie da się jechać szybciej niż 40 km/h. Kilometry ubywają wolno, ale powolna jazda pozwala nam
podziwiać zapierające dech w piersiach górskie krajobrazy. Kilkoma serpentynami dojeżdżamy do przełęczy o nazwie Moldo Ashuu, która znajduje się na wysokości 3346 m n.p.m.
Na przełęczy oblega nas stado baranów, których pilnuje kirgiski baca ze swoimi psami.
Zjeżdżamy z przełęczy i dojeżdżamy do Jeziora Song-Kul położonego na wysokości 3.016 m n.p.m. które wraz z okolicą tworzy prawdopodobnie największy region
pasterski w Kirgistanie.
W okresie od połowy maja do połowy września Kirgizi, rozstawiają tutaj swoje jurty i przez 4 miesiące wypasają zwierzęta. Można tu napotkać liczne stada koni, krów,
owiec, a nawet jaków. Nad jeziorem nie ma żadnej infrastruktury, nocować można zatem, albo pod namiotem, albo u lokalnych pasterzy, którzy w swoich jurtach
spędzają tu kolejne sezony w okresie gdy Song-Kul nie jest zamarznięte.
W promieniu 50 kilometrów nie ma żadnych miejscowości. Jezioro otoczone jest górami Song Kol i Mołdo. Wokół jeziora nie ma ani jednego drzewa, ani stałych budynków.
Jezioro jest piękne, jedak ze względu na pogarszającą się pogodę, nie zatrzymujemy się nad nim.
Po drodze niestety dołapuje nas deszcz, temperatura gwałtownie spada w dół, ubieramy przeciwdeszczowe ubranie. Na szczęście po zjechaniu z przełęczy deszcz ustaje,
jedziemy przez cudowne pustynne stepy, i góry przypominające te z Maroka. Po kilkunastu kilometrach jeżdżenia po górach i przełęczach dojeżdżamy do asfaltu,
i do Sary Bulak. Kilkanaście baraków oferuje co tylko może.
To pierwsza mała mieścina w której znajduje się hotel, kafejki, stacja benzynowa i jadalnie z pyszną smażoną rybką. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, bo tutaj
mamy punkt zbiorczy całej ekipy. Zamawiamy rybkę, która smakuje wyśmienicie, szczególną uwagę, zwaracamy, że obsługuje nas malutka dziewczynka,
która na nasze oko ma z 10-11 lat. Swoją pracę wykonuje perfekcyjnie, nawet zaopatruje nas w serwetki.
W między czasie przechodzi potężna ulewa, jak dobrze, że udało się nam tutaj dotrzeć, bo tym sposobem unikamy przemoczenia.
Kiedy jesteśmy już wszyscy razem, udajemy się w dalszą drogę.
Tankujemy naszego rumaka, i jedziemy w stronę Kochkor. To duża wieś w północnym Kirgistanie, od której około 25 km na północny wschód wzdłuż autostrady
znajduje się zbiornik na rzece Chu, Orto-Tokoy. To rezerwat wodny i doskonałe miejsce do wędkowania.
Cmentarz i obrządek - ciekawostka
Po drodze mijamy cmentarze z pięknymi grobowcami. Wyglądają na opustoszałe, ale Kirgizi, starają się nie odwiedzać grobów bliskim im osób i bardzo rzadko bywają
na cmentarzu. Dla nich – to niepokojenie dusz. W Kirgistanie cmentarze znajdują się w górzystych miejscach, koniecznie poza miastem. Kirgizi przejeżdżając lub
przechodząc przez cmentarz wykonują charakterystyczny ruch dłońmi. Unosi się je na wysokości twarzy i łączy w odpowiedni sposób.
Ten gest przypomina mycie twarzy. Podczas wykonywaniu tego ruchu wymawiane jest słowo omin, muzułmański odpowiednik słowa amen.
Jeśli chodzi o tradycje pogrzebowe, to w odróżnieniu od Polaków, Kirgizi chowają zmarłych trzeciego dnia, żeby wszyscy krewni z dalekich stron mogli dotrzeć na pogrzeb i
rzucić garstkę ziemi na grób. Przygotowania do pogrzebu rozpoczynają się od rozstawienia jurty, na której wywieszają zdjęcie zmarłego. W jurcie pod specjalną zasłoną
kładą nagie, przykryte tylko grubą tkaniną ciało zmarłego. W jurcie, przy szczątkach zmarłego, mogą znajdować się wyłącznie kobiety, które wyrażają ból po utracie
bliskiego człowieka.
Pożegnanie zmarłego jest moralnym obowiązkiem nawet najdalszego znajomego, więc przed pogrzebem, wszyscy goście zapraszani są do domu, gdzie czeka na nich
zastawiony stół. Dopiero tam ustalany jest termin pogrzebu krewni dowiadują się o tym, w jaki sposób zmarł członek rodziny. Zgodnie z tradycją, należy koniecznie
spróbować każdej potrawy, która znajduje się na stole. Kirgizi wierzą, że dzięki temu dusza zmarłego dotrze szczęśliwie do raju.
W dniu pogrzebu ciało jest myte i zawijane w białą tkaninę. W ceremonii tej uczestniczą tylko kobiety. Zgodnie z tradycją, wszyscy przybyli na pogrzeb goście,
otrzymują kawałek tkaniny lub chusteczkę na pamiątkę po zmarłej osobie. Zwykle w południe przychodzi imam z meczetu. Po jego modlitwie ciało zabierane
jest na cmentarz. W ostatniej drodze zmarłemu towarzyszą wyłącznie mężczyźni. Tylko oni mogą brać udział w pochówku. Warto nadmienić, że w naszej kulturze
nie używamy trumny – nagie ciało zmarłego jest grzebane wyłącznie w kepinie. Dopiero następnego dnia kobiety mogą pójść na grób, nie odsłaniając włosów.
Kirgizi zbierają się na cmentarzu dopiero siedem bądź czternaście dni po śmierci bliskiej im osoby. Pomnik na grobie można ustawić w pierwszą rocznicę śmierci,
do tego czasu na grobie znajduje się tabliczka z danymi osoby zmarłej.
Dalej jedziemy w kierunku największego jeziora tego kraju, Issyk Kul, położonego na wysokości 1609 m n.p.m. ale wpierw uderzamy nad małe słone jezioro Salt Lake.
Zjeżdżamy z głównej drogi i około 12 km jedziemy po żwirowej drodze, wzdłuż Issyk Kul, dojeżdżając do punktu poboru opłat.
W miejscu tym znajduje się mnóstwo jurt, które oferują noclegi. Płacimy za wjazd 150 som, ale nie dostajemy żadnego pokwitowania. Na parkingu zostawiamy motocykl i
idziemy nad jezioro. Woda w jeziorze jest tak zasolona, że kiedy się w nim pływa, to całe ciało stale utrzymuje się na powierzchni wody.
Nad brzegiem jeziora i na jego dnie znajduje się błoto lecznicze, gdzie można zafundować sobie kąpiel błotną. Z nad Salt Lake, zjeżdżamy nad Issyk Kul,
bezodpływowego słonego jeziora, drugiego co do wielkości jeziora górskiego na świecie, zaraz po Titicaca w Ameryce Południowej. Tutaj rozbijamy obozowisko i zostajemy
na dwie noce. Jezioro leży na wysokości 1609 m n.p.m., temperatura wody jest porównywalna do naszego Bałtyku w okresie letnim. Może nawet ciut cieplejsza.
Mieszkańcy Azji Centralnej spędzają tutaj swoje wakacje, wylegując się na plażach otoczonych ośnieżonymi szczytami górskimi. Jezioro wygląda jak morze, szum fal,
wielkość i brak widoczności drugiego brzegu pozwala poczuć się jak w nadmorskim kurorcie. Rozbijamy nasz ukochany namiocik poraz enty...... , robimy pranie,
i delektujemy się po ciężkim dniu. Piwko nieźle smakuje w takim klimacie.
Przed nami kolejny słoneczny dzień. Wstaje wcześnie rano, jezioro jeszcze śpi, nie ma fal ani wiatru.
Koło samochodów krąży tylko Artur, reszta gdzieś tam jeszcze zanurzona w swoich śpiworach. Do dobra okazja na poranną kąpiel. To ostatni dzień, gdzie wszyscy
jeszcze jesteśmy razem. Pomalutku dobiega końcówka naszej wyprawy. Piotr już dzisiaj udaje się do Biszkeku w związku ze złym samopoczuciem. My natomiast
chcemy jeszcze coś pozwiedzać. Po porannej kąpieli i śniadaniu, ruszamy na podbój w jeszcze wyższe pasma masywu Tien Szan. Przed nami zaplanowa przełęcz
Tossor Pass położona na wysokości 3880m npm. Tym razem motocykl pozostawiamy przy brzegu jeziora i rozbijamy się na dwa samochody. Ja jadę z Arturem i
dziewczynami, a Marek tylko z Puszkiem. Na posterunku pozostaje Wojtek z Moniką i Jolą. Plan jest taki, aby trasę zrobić w ciągu 5 godzin.
Droga najpierw prowadzi ślicznym wąwozem, mijamy wspaniałe kolory formacji skalnych, ale widoczność z samochodu mam ograniczoną. Jednak jadąc na motocyklu
widać 100 razy lepiej.
Mijamy licznie usiany wrzos, który dodaje uroku tym różnobarwnym skałom. Po szutrze lądujemy na afalcie, i dalej jedziemy w kierunku Tosor, by znowu po
kilku kilometrach wjechać na szuter. Droga pomału wznosi się ku szczytom. Zatrzymujemy się jeszcze w dolnej części doliny na posiłek. Jednak pogoda zmienia się
z godziny na godzinę, chmury obejmują całe pasmo górskie.
Z trudem dopatrujemy się szczytów w chmurach. Kontrastem jedynie jest to, że są ośnieżone i bardziej rzucają się w oczy. Im wyżej tym więcej śniegu i droga staje
się coraz bardziej wymagająca. Robi się zdecydowanie zimniej, to jeden z trudniejszych odcinków drogi. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie znajduje się małe jeziorko
powstałe w wyniku lodowca. Zatrzymujemy się w tym miejscu celem zrobienia kilku zdjęć. W końcu wyjeżdżamy na przełęcz osiągając wysokość około 4 tys.
metrów n.p.m. Miejsce jest niezwykłe, bo będąc tutaj niewyobrazałam sobie, że jeszcze zobaczę tak przepiękne widoki.
Nasza wycieczka trwała zdecydowanie dłużej niż wstępnie była zaplanowana. Około godziny 20 docieramy na miejsce, ale mamy problem z wjechaniem na teren naszego
obozowiska, bo na punkcie poboru opłat ponownie domagają się od nas zapłaty za wjazd. Nie pomagają rozmowy, i że dzień wcześniej już uiściliśmy opłatę. Niestety
nie posiadamy żadnego pokwitowania, bo go nie dostaliśmy.
Próbujemy przedostać się od strony jeziora Issyk Kul, ale Kirgizi nie dają za wygraną. Lecą za nami rzucając kamieniami w koła samochodu. Wiedzieliśmy, że nie
wygramy tej walki i zawróciliśmy do punktu poboru opłat. Nie są to duże pieniądze, ale chodzi o zasadę i uczciwość. Płacimy i wjeżdżamy, wieczór jest
Kolejny słoneczny dzień przed nami, i ostatni w takim składzie. Puszek z Arturem pojutrze mają samolot do Polski, więc już dzisiaj jadą do Biszkeku odstawić sprzęt.
A my te ostatnie trzy dni postanawiamy spędzić tylko we dwójkę. To taki psychiczny reset. Wstępnie gdzieś tam ustalamy spotkanie z Wojtkiem i Moniką, ale
spotykamy się dopiero w trzecim dniu w hotelu w Biszkeku. Opuszczamy to magiczne miejsce, gdzie woda ma kolor błękitno-turkusowy, a majestatyczne szczyty gór
tworzą bajkowy krajobraz. To jedno z tych miejsc, gdzie potężne góry Kungej Ałatau, oraz Terskej Ałatoo występują tutaj razem z wodą.
Zatrzymujemy się nad jeziorem, przy cudownej plaży z oryginalnym czerwonym piaskiem, i drobnymi kolorowymi kamyczkami. Ostatnio taką plażę widziałam
na Krecie, chociaż piasek był drobniejszy, a kolor nie tak intensywny. To jedno z piękniejszych miejsc w okolicach jeziora Issyk Kul i cudowne miejsce na wypoczynek.
Jezioro praktycznie nigdy nie zamarza, nawet jeśli temperatura spada do minus 35 stopni, a wszystko to przez mikroklimat jaki tutaj panuje i gorące źródła, które
znajdują się na dnie jeziora w niektórych jego partiach.
Kolejny szlak zrobiony jako pieszy.
Następnie jedziemy w kierunku Tosor, miasteczka, stanowiącego bazę wypadową do pobliskiego kanionu Skazka. Pogoda jest obłędna, bowiem aby w pełni podziwiać
niezwykłe kolory skał kanionu Skazka, potrzebne jest słońce. Na szczęście tym razem docieramy bez problemu do kanionu, bo wcześniej próbowaliśmy zwiedzić
kanion Ak-Sai i niestety nie udało się go nam znaleźć. Mało tego pomimo tablicy informującej, nikt o nim nic nie wiedział.
Jedziemy wąskim przesmykiem, pomiędzy czerwonymi skałami dojeżdżając do punktu poboru opłat. Opłata wynosi 50 Som od osoby.
Na parkinku zostawiamy motocykl, i ubrania motocyklowe.
Kanion Skazka to malownicze miejsce i największa atrakcja po południowej stronie jeziora Issyk Kul. Widoki są kosmiczne, chociaż bardziej przypominają planete Mars,
a nawet jakieś baśniowe miejsce. Fantazyjne kształty, a przede wszystkim wspaniałe kolory i różne formacje skalne, które przez wieki kształtowane są przez wiatr.
Niektóre mają nawet konkretne nazwy jak np. Wielki Mur Chiński. Oprócz tego znajdziecie hipopotama, węża, sowę, oraz wielkiego giganta.
Przez blisko godzinę wspinamy się na nie i wędrujemy ich grzbietami. Ożywione słonecznymi promieniami skały, mienią się wszystkimi odcieniami czerwieni, oraz żółtego
i pomarańczowego koloru. Niektóre skały dosłownie mienią się kolorami tęczy!
Tutejsza toaleta nie zachęca zupełnie do skorzystania.
Tak wygląda cmentarz, przed upływem roku za nim nie powstaną tutaj pomniki. Z Tosor lecimy do doliny Siedmiu Krwawych Byków w kierunku Yeti Oguz.
Po mniej więcej 10 kilometrach, zaczynają wystawać góry o niesamowitych, czerwonych kolorach. Im bardziej oddalamy się od wsi, tym więcej takich skał w krajobrazie.
Naszym oczom ukazuje się imponująca formacja skalna, olbrzymia góra, która wygląda jaby była przecięta na pół. Tutejsze skały to piaskowiec, a ich chropowata
faktura wygląda niczym warstwy ułożone jedna na drugiej. Zachodzące słońce nasyciło kolory formacji skalnych, przez co miejsce zrobiło się jeszcze bardziej klimatyczne.
Na miejscu są jurty i hostele, w których można przenocować, dlatego postanawiamy tutaj zostać. Wynajmujemy jurtę, którą mamy w całości tylko dla siebie.
Dzień 17
Poranek wspaniały, cudowny, przejrzystość taka jakiej nie było od dawna. Majestatyczne góry, które górują nad Sary Tash, wyglądają nieziemsko i te odległe
przestrzenie. Nie wierzę, że tutaj jestem, że udało mi się spełnić kolejne marzenie. I nawet najlepsze fotografie nie oddają klimatu Pamiru.
Już wiem, że jedno z moich marzeń się nie speni, nie możemy podjechać i dojść do bazy pod Pik Lenina. To wielka strata, być w takim miejscu i nie móc.
Poskładało się na to kilka spraw. Nasz motocykl, który często odmiawiał posłuszeństwa, awaria samochodu Wojciecha, który już o 5 rano ruszył do Osh celem jego naprawy,
i pozostała część ekipy, która już marzyła o wypoczynku nad jezioerem Isyk-kul.
No cóż na pewne rzeczy nie mamy wpływu. A nie ma co ryzykować i jechać samemu, bo z Kotliny Ałajskiej w razie awarii, ciężko byłoby się wydostać samemu.
Zaraz po śniadaniu, i po naprawie moich okularów przeciwsłonecznych które się złamały, a bez nich jazda na motocyklu byłaby sporym utrapieniem, ruszamy w stronę
jeziora Isyk-Kul.
Wcześniej jednak podjeżdżamy do rozwidlenia dróg, skąd przepięknie rozpościera się piękna panorama na Pamir. Pik Lenina który wznosi się na wysokość 7134 m widać
jak na dłoni, to niesamowite uczucie zobaczyć siedmiotysięcznik.
Zdjęcia niestety nie oddają tego co łakniemy swoimi oczami.
Pik Lenina to ten na wprost naszej drogi.
Wracamy i jedziemy przez przełęcz Pass Taldyk, którą już pokonaliśmy jadąc w tą stronę. Pomimo, że jechaliśmy już tą drogą, mam wrażnie jakbym w ogóle tutaj nie była.
Krajobraz z tej strony wygląda zupełnie inaczej. Po drodze mijamy część naszej ekipy, ustalamy punkt zbiorczy w Gulczo. Tam zdzwaniamy się z resztą i ustalamy
kolejny punkt spotkania. Ogólnie kierujemy się w stronę Isyk Kul. W Gulcze postanawiamy odbić od głównej drogi, bo asfalt trochę zaczął nas nudzić.
Tak, to aż niemożliwe ale jazda po asfalcie wcale nie sprawia nam radości. Wszystko dzieje się za szybko, a mnie często ogarnia śpiączka. Ogólnie w tym dniu
do punktu noclegowego pokonujemy około 350 km, różnymi drogami.
Z Gulczo jedziemy szutrową drogą, pomiędzy pięknymi zielonymi łąkami. Skończyły się surowe, księżycowe krajobrazy. Mijamy wioski, w których tętni życie.
Ludzie nam machają, dzieci chcą przybić piątkę, cieszą się na nasz widok. Jedziemy przez rozciągające się w nieskończoność pagórki, góry, przełęcze, które usłane są
jurtami i końmi – coś niesamowitego!
Następnie jedziemy w region Dżalalabadu, tam doprowadzamy do motocykl do jakiego takiego wyglądu. Jeszcze sama gdybym mogła wskoczyć w tym ubraniu
motocyklowym do jakiejś myjni, to by było cudnie. Zebrany kurz po dobrych dwóch tygodniach jazdy, wbił się tak głęboko w ubranie motocyklowe, że spodnie po ich
ściągnięciu mogą same stać w pionie.
Po drodze kupujemy pysznego kurczaka z grilla, który wieczorową porą smakuje wyśmienice.
Dojeżdżamy do miejsca biwakowego, które nie łatwo było nam znaleźć. Droga wiedzie wąską przełęczą. Szybko robi się ciemno i bardzo zimno. Samochodu z naszymi
bagażami nie ma, gdzieś po drodze zaginął. Czekamy ponad póltorej godziny. Okazuje się, że zatrzymali się na obiedzie. Namiot rozbijamy po ciemku, i rozgrzewamy się
koniaczkiem.
megi zakopane
Megi krajobrazy aż nie do uwierzenia !! coś fantastycznie wyjątkowego. I nie ma tłumu turystów..
Ale wyprawa bardzo trudna, wymagająca i wyczerpująca .Z pewnościa nie dla każdego . Powiedz ile było kobitek ? Czy przysnęłaś ze zmęczenia w czasie jazdy ? aha i jeszcze czy nie mieliście problemów na wysokościach ?
No trip no life
megi zakopane
Dzień 18
Nocleg spędzamy przed przełęczą Toguz-Toro. Rozbijamy sie nad rzeką nieopodal kirgijskiej rodziny, która od od samego rana wypasa bydło i owce.
Młodziutki pies z przyciętymi uszami głośno ujada. Widać, że nie ufny jest wobec obcych ludzi.
Fundujemy mu poranną ucztę, kości z kurczaka, którego zjedliśmy wczoraj wieczorem. Zjada wszystko, i z radości merda przyciętym ogonkiem. Pewnie poraz
pierwszy ma okazję zjeść takie pyszności.
Zapraszamy naszych sąsiadów na poranną kawę, to starsze małżeństwo o wielkim sercu.
Opowiadają nam o swoim wcale nie łatwym życiu, bo jak może był łatwe, skoro mieszkają na totalnym odludziu. Nie uprawiają ziemi, bo w tym surowym klimacie
nie rosną zboża ani warzywa. Ich życie zależy od hodowanych przez nich zwierząt, kóz, owiec, krów, które dają im pożywienie.
Po miłej pogawędce w języku rosyjskim ruszamy w drogę. Mijamy namioty, z których wylatują dzieciaczki i machają do nas. Przejeżdżąmy przez malowniczą
przestrzeń, która daje poczucie takiej wolności. Tutaj naprawdę człowiek może odpocząć nawet od własnych myśli, wystarczy przysiąść i odetchnąć, spojrzeć na góry
i znów się nimi zachwycić. Przed nami kolejna dawka emocji, droga biegnie serpentyną po zboczach gór, widoki obłędne. Wyjeżdżamy na przełęcz Toguz-Toro, na
wysokość 2800 m n.p.m. Droga jest dość wymagająca i skupiająca uwagę. Na przełęczy spotykamy młodego Kirgiza na koniu, który proponuje nam przejażdżkę na
koniu. Co poniektórzy korzystają z tej oferty i próbują jazdy konnej.
Za przełęczą tereny robią się już bardziej łagodne, a okolice Kazarman to bardziej podnóża gór niż prawdziwe góry.
Na googlach oczywiście nie ma drogi przejazdowej, więc trasę zrozbiłam jako pieszą. Przejeżdżamy w tym dniu około 220 km.
Zjeżdżamy z przełeczy
Tak robi się drogę we wsi. Buduje się specjalne nasypy w środku którego, umieszczany jest asfalt, potem rozprowadzany na przygotowanej powierzchni.
A drogę budują tubylcy, mieszkańcy wsi, nawet kobiety z łopatą można było przyuważyć. Zatrzymujemy się nad rzeką, aby zarzyć kąpieli i zjeść obiadek.
Następnie kierujemy się w stronę Son-Kul, po drodze mamy mały sklep i jurtę, w której się zatrzymujemy. Zamawiamy sobie kawę i piwo
Do Son Kul pozostało nam jeszcze sporo kilometrów po szutrowej drodze, więc postanawiamy zatrzymać się nad rzeką na nocleg. Rozpalamy ognisko i miło spędzamy
ten wieczór.
megi zakopane
...heee, ten "zielony szrańczak" zarąbiasty !!! ; )
...no to w drogę... żeby się oburzać i podziwiać
...zdumiewać i wzruszać ramionami...wybrzydzać i zachwycać...Radoslav
Dzień 19
Poranek ciężki, źle się czuje, głowa pęka i na nic nie mam ochoty. Na domiar tego, siadam tyłkiem na talerz jajecznicy. Przez kilka sekund było mi wyjątkowo
miękko i ciepło, ale co za pomysł kłaść talerz z jedzeniem na siedzenie, jak był na to stolik. Nie chcielibyście widzieć mojej miny, a reszta ekipy miała niezłą polewkę.
Tego dnia przejeżdżamy około 260 km. Trasa zaznaczona jako piesza, bo na mapach google, nie każda droga jest z możliwością przejazdu. Kierujemy się w kierunku
jeziora Song - Kul. Droga do przełęczy to już tylko szutry, po których nie da się jechać szybciej niż 40 km/h. Kilometry ubywają wolno, ale powolna jazda pozwala nam
podziwiać zapierające dech w piersiach górskie krajobrazy. Kilkoma serpentynami dojeżdżamy do przełęczy o nazwie Moldo Ashuu, która znajduje się na wysokości 3346 m n.p.m.
Na przełęczy oblega nas stado baranów, których pilnuje kirgiski baca ze swoimi psami.
Zjeżdżamy z przełęczy i dojeżdżamy do Jeziora Song-Kul położonego na wysokości 3.016 m n.p.m. które wraz z okolicą tworzy prawdopodobnie największy region
pasterski w Kirgistanie.
W okresie od połowy maja do połowy września Kirgizi, rozstawiają tutaj swoje jurty i przez 4 miesiące wypasają zwierzęta. Można tu napotkać liczne stada koni, krów,
owiec, a nawet jaków. Nad jeziorem nie ma żadnej infrastruktury, nocować można zatem, albo pod namiotem, albo u lokalnych pasterzy, którzy w swoich jurtach
spędzają tu kolejne sezony w okresie gdy Song-Kul nie jest zamarznięte.
W promieniu 50 kilometrów nie ma żadnych miejscowości. Jezioro otoczone jest górami Song Kol i Mołdo. Wokół jeziora nie ma ani jednego drzewa, ani stałych budynków.
Jezioro jest piękne, jedak ze względu na pogarszającą się pogodę, nie zatrzymujemy się nad nim.
Po drodze niestety dołapuje nas deszcz, temperatura gwałtownie spada w dół, ubieramy przeciwdeszczowe ubranie. Na szczęście po zjechaniu z przełęczy deszcz ustaje,
jedziemy przez cudowne pustynne stepy, i góry przypominające te z Maroka. Po kilkunastu kilometrach jeżdżenia po górach i przełęczach dojeżdżamy do asfaltu,
i do Sary Bulak. Kilkanaście baraków oferuje co tylko może.
To pierwsza mała mieścina w której znajduje się hotel, kafejki, stacja benzynowa i jadalnie z pyszną smażoną rybką. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę, bo tutaj
mamy punkt zbiorczy całej ekipy. Zamawiamy rybkę, która smakuje wyśmienicie, szczególną uwagę, zwaracamy, że obsługuje nas malutka dziewczynka,
która na nasze oko ma z 10-11 lat. Swoją pracę wykonuje perfekcyjnie, nawet zaopatruje nas w serwetki.
W między czasie przechodzi potężna ulewa, jak dobrze, że udało się nam tutaj dotrzeć, bo tym sposobem unikamy przemoczenia.
Kiedy jesteśmy już wszyscy razem, udajemy się w dalszą drogę.
Tankujemy naszego rumaka, i jedziemy w stronę Kochkor. To duża wieś w północnym Kirgistanie, od której około 25 km na północny wschód wzdłuż autostrady
znajduje się zbiornik na rzece Chu, Orto-Tokoy. To rezerwat wodny i doskonałe miejsce do wędkowania.
Cmentarz i obrządek - ciekawostka
Po drodze mijamy cmentarze z pięknymi grobowcami. Wyglądają na opustoszałe, ale Kirgizi, starają się nie odwiedzać grobów bliskim im osób i bardzo rzadko bywają
na cmentarzu. Dla nich – to niepokojenie dusz. W Kirgistanie cmentarze znajdują się w górzystych miejscach, koniecznie poza miastem. Kirgizi przejeżdżając lub
przechodząc przez cmentarz wykonują charakterystyczny ruch dłońmi. Unosi się je na wysokości twarzy i łączy w odpowiedni sposób.
Ten gest przypomina mycie twarzy. Podczas wykonywaniu tego ruchu wymawiane jest słowo omin, muzułmański odpowiednik słowa amen.
Jeśli chodzi o tradycje pogrzebowe, to w odróżnieniu od Polaków, Kirgizi chowają zmarłych trzeciego dnia, żeby wszyscy krewni z dalekich stron mogli dotrzeć na pogrzeb i
rzucić garstkę ziemi na grób. Przygotowania do pogrzebu rozpoczynają się od rozstawienia jurty, na której wywieszają zdjęcie zmarłego. W jurcie pod specjalną zasłoną
kładą nagie, przykryte tylko grubą tkaniną ciało zmarłego. W jurcie, przy szczątkach zmarłego, mogą znajdować się wyłącznie kobiety, które wyrażają ból po utracie
bliskiego człowieka.
Pożegnanie zmarłego jest moralnym obowiązkiem nawet najdalszego znajomego, więc przed pogrzebem, wszyscy goście zapraszani są do domu, gdzie czeka na nich
zastawiony stół. Dopiero tam ustalany jest termin pogrzebu krewni dowiadują się o tym, w jaki sposób zmarł członek rodziny. Zgodnie z tradycją, należy koniecznie
spróbować każdej potrawy, która znajduje się na stole. Kirgizi wierzą, że dzięki temu dusza zmarłego dotrze szczęśliwie do raju.
W dniu pogrzebu ciało jest myte i zawijane w białą tkaninę. W ceremonii tej uczestniczą tylko kobiety. Zgodnie z tradycją, wszyscy przybyli na pogrzeb goście,
otrzymują kawałek tkaniny lub chusteczkę na pamiątkę po zmarłej osobie. Zwykle w południe przychodzi imam z meczetu. Po jego modlitwie ciało zabierane
jest na cmentarz. W ostatniej drodze zmarłemu towarzyszą wyłącznie mężczyźni. Tylko oni mogą brać udział w pochówku. Warto nadmienić, że w naszej kulturze
nie używamy trumny – nagie ciało zmarłego jest grzebane wyłącznie w kepinie. Dopiero następnego dnia kobiety mogą pójść na grób, nie odsłaniając włosów.
Kirgizi zbierają się na cmentarzu dopiero siedem bądź czternaście dni po śmierci bliskiej im osoby. Pomnik na grobie można ustawić w pierwszą rocznicę śmierci,
do tego czasu na grobie znajduje się tabliczka z danymi osoby zmarłej.
Dalej jedziemy w kierunku największego jeziora tego kraju, Issyk Kul, położonego na wysokości 1609 m n.p.m. ale wpierw uderzamy nad małe słone jezioro Salt Lake.
Zjeżdżamy z głównej drogi i około 12 km jedziemy po żwirowej drodze, wzdłuż Issyk Kul, dojeżdżając do punktu poboru opłat.
W miejscu tym znajduje się mnóstwo jurt, które oferują noclegi. Płacimy za wjazd 150 som, ale nie dostajemy żadnego pokwitowania. Na parkingu zostawiamy motocykl i
idziemy nad jezioro. Woda w jeziorze jest tak zasolona, że kiedy się w nim pływa, to całe ciało stale utrzymuje się na powierzchni wody.
Nad brzegiem jeziora i na jego dnie znajduje się błoto lecznicze, gdzie można zafundować sobie kąpiel błotną. Z nad Salt Lake, zjeżdżamy nad Issyk Kul,
bezodpływowego słonego jeziora, drugiego co do wielkości jeziora górskiego na świecie, zaraz po Titicaca w Ameryce Południowej. Tutaj rozbijamy obozowisko i zostajemy
na dwie noce. Jezioro leży na wysokości 1609 m n.p.m., temperatura wody jest porównywalna do naszego Bałtyku w okresie letnim. Może nawet ciut cieplejsza.
Mieszkańcy Azji Centralnej spędzają tutaj swoje wakacje, wylegując się na plażach otoczonych ośnieżonymi szczytami górskimi. Jezioro wygląda jak morze, szum fal,
wielkość i brak widoczności drugiego brzegu pozwala poczuć się jak w nadmorskim kurorcie. Rozbijamy nasz ukochany namiocik poraz enty...... , robimy pranie,
i delektujemy się po ciężkim dniu. Piwko nieźle smakuje w takim klimacie.
megi zakopane
Megi tęsknisz do tych krajobrazów?
Długo jeździsz na motorze, jaki by ł początek?
Zobacz mnie na Facebooku Relaks na drutach!
megi zakopane
Dzień 20
Przed nami kolejny słoneczny dzień. Wstaje wcześnie rano, jezioro jeszcze śpi, nie ma fal ani wiatru.
Koło samochodów krąży tylko Artur, reszta gdzieś tam jeszcze zanurzona w swoich śpiworach. Do dobra okazja na poranną kąpiel. To ostatni dzień, gdzie wszyscy
jeszcze jesteśmy razem. Pomalutku dobiega końcówka naszej wyprawy. Piotr już dzisiaj udaje się do Biszkeku w związku ze złym samopoczuciem. My natomiast
chcemy jeszcze coś pozwiedzać. Po porannej kąpieli i śniadaniu, ruszamy na podbój w jeszcze wyższe pasma masywu Tien Szan. Przed nami zaplanowa przełęcz
Tossor Pass położona na wysokości 3880m npm. Tym razem motocykl pozostawiamy przy brzegu jeziora i rozbijamy się na dwa samochody. Ja jadę z Arturem i
dziewczynami, a Marek tylko z Puszkiem. Na posterunku pozostaje Wojtek z Moniką i Jolą. Plan jest taki, aby trasę zrobić w ciągu 5 godzin.
Droga najpierw prowadzi ślicznym wąwozem, mijamy wspaniałe kolory formacji skalnych, ale widoczność z samochodu mam ograniczoną. Jednak jadąc na motocyklu
widać 100 razy lepiej.
Mijamy licznie usiany wrzos, który dodaje uroku tym różnobarwnym skałom. Po szutrze lądujemy na afalcie, i dalej jedziemy w kierunku Tosor, by znowu po
kilku kilometrach wjechać na szuter. Droga pomału wznosi się ku szczytom. Zatrzymujemy się jeszcze w dolnej części doliny na posiłek. Jednak pogoda zmienia się
z godziny na godzinę, chmury obejmują całe pasmo górskie.
Z trudem dopatrujemy się szczytów w chmurach. Kontrastem jedynie jest to, że są ośnieżone i bardziej rzucają się w oczy. Im wyżej tym więcej śniegu i droga staje
się coraz bardziej wymagająca. Robi się zdecydowanie zimniej, to jeden z trudniejszych odcinków drogi. Dojeżdżamy do miejsca, gdzie znajduje się małe jeziorko
powstałe w wyniku lodowca. Zatrzymujemy się w tym miejscu celem zrobienia kilku zdjęć. W końcu wyjeżdżamy na przełęcz osiągając wysokość około 4 tys.
metrów n.p.m. Miejsce jest niezwykłe, bo będąc tutaj niewyobrazałam sobie, że jeszcze zobaczę tak przepiękne widoki.
Nasza wycieczka trwała zdecydowanie dłużej niż wstępnie była zaplanowana. Około godziny 20 docieramy na miejsce, ale mamy problem z wjechaniem na teren naszego
obozowiska, bo na punkcie poboru opłat ponownie domagają się od nas zapłaty za wjazd. Nie pomagają rozmowy, i że dzień wcześniej już uiściliśmy opłatę. Niestety
nie posiadamy żadnego pokwitowania, bo go nie dostaliśmy.
Próbujemy przedostać się od strony jeziora Issyk Kul, ale Kirgizi nie dają za wygraną. Lecą za nami rzucając kamieniami w koła samochodu. Wiedzieliśmy, że nie
wygramy tej walki i zawróciliśmy do punktu poboru opłat. Nie są to duże pieniądze, ale chodzi o zasadę i uczciwość. Płacimy i wjeżdżamy, wieczór jest
krótki ale za to w miłym towarzystwie.
megi zakopane
Dzień 21
Kolejny słoneczny dzień przed nami, i ostatni w takim składzie. Puszek z Arturem pojutrze mają samolot do Polski, więc już dzisiaj jadą do Biszkeku odstawić sprzęt.
A my te ostatnie trzy dni postanawiamy spędzić tylko we dwójkę. To taki psychiczny reset. Wstępnie gdzieś tam ustalamy spotkanie z Wojtkiem i Moniką, ale
spotykamy się dopiero w trzecim dniu w hotelu w Biszkeku. Opuszczamy to magiczne miejsce, gdzie woda ma kolor błękitno-turkusowy, a majestatyczne szczyty gór
tworzą bajkowy krajobraz. To jedno z tych miejsc, gdzie potężne góry Kungej Ałatau, oraz Terskej Ałatoo występują tutaj razem z wodą.
Zatrzymujemy się nad jeziorem, przy cudownej plaży z oryginalnym czerwonym piaskiem, i drobnymi kolorowymi kamyczkami. Ostatnio taką plażę widziałam
na Krecie, chociaż piasek był drobniejszy, a kolor nie tak intensywny. To jedno z piękniejszych miejsc w okolicach jeziora Issyk Kul i cudowne miejsce na wypoczynek.
Jezioro praktycznie nigdy nie zamarza, nawet jeśli temperatura spada do minus 35 stopni, a wszystko to przez mikroklimat jaki tutaj panuje i gorące źródła, które
znajdują się na dnie jeziora w niektórych jego partiach.
Kolejny szlak zrobiony jako pieszy.
Następnie jedziemy w kierunku Tosor, miasteczka, stanowiącego bazę wypadową do pobliskiego kanionu Skazka. Pogoda jest obłędna, bowiem aby w pełni podziwiać
niezwykłe kolory skał kanionu Skazka, potrzebne jest słońce. Na szczęście tym razem docieramy bez problemu do kanionu, bo wcześniej próbowaliśmy zwiedzić
kanion Ak-Sai i niestety nie udało się go nam znaleźć. Mało tego pomimo tablicy informującej, nikt o nim nic nie wiedział.
Jedziemy wąskim przesmykiem, pomiędzy czerwonymi skałami dojeżdżając do punktu poboru opłat. Opłata wynosi 50 Som od osoby.
Na parkinku zostawiamy motocykl, i ubrania motocyklowe.
Kanion Skazka to malownicze miejsce i największa atrakcja po południowej stronie jeziora Issyk Kul. Widoki są kosmiczne, chociaż bardziej przypominają planete Mars,
a nawet jakieś baśniowe miejsce. Fantazyjne kształty, a przede wszystkim wspaniałe kolory i różne formacje skalne, które przez wieki kształtowane są przez wiatr.
Niektóre mają nawet konkretne nazwy jak np. Wielki Mur Chiński. Oprócz tego znajdziecie hipopotama, węża, sowę, oraz wielkiego giganta.
Przez blisko godzinę wspinamy się na nie i wędrujemy ich grzbietami. Ożywione słonecznymi promieniami skały, mienią się wszystkimi odcieniami czerwieni, oraz żółtego
i pomarańczowego koloru. Niektóre skały dosłownie mienią się kolorami tęczy!
Tutejsza toaleta nie zachęca zupełnie do skorzystania.
Tak wygląda cmentarz, przed upływem roku za nim nie powstaną tutaj pomniki. Z Tosor lecimy do doliny Siedmiu Krwawych Byków w kierunku Yeti Oguz.
Po mniej więcej 10 kilometrach, zaczynają wystawać góry o niesamowitych, czerwonych kolorach. Im bardziej oddalamy się od wsi, tym więcej takich skał w krajobrazie.
Naszym oczom ukazuje się imponująca formacja skalna, olbrzymia góra, która wygląda jaby była przecięta na pół. Tutejsze skały to piaskowiec, a ich chropowata
faktura wygląda niczym warstwy ułożone jedna na drugiej. Zachodzące słońce nasyciło kolory formacji skalnych, przez co miejsce zrobiło się jeszcze bardziej klimatyczne.
Na miejscu są jurty i hostele, w których można przenocować, dlatego postanawiamy tutaj zostać. Wynajmujemy jurtę, którą mamy w całości tylko dla siebie.
Nocleg kosztuje nas 900 som, czyli 45 złotych.
megi zakopane