Super, że już działają zdjęcia Niestety większość robionych przez Nas zdjęć była na potrzeby własne, więc ciężko jest znaleźć coś gdzie nie występujemy w roli głównej
Lecimy więc dalej Po kolejnych kilku godzinach w samolocie wylądowaliśmy w Sydney, po czym przez różnice czasu i godziny w podróży zupełnie straciliśmy poczucie czasu. Zgodnie z radami z internetu w deklaracji przyjazdowej zaznaczyliśmy, że posiadamy ze sobą "nielegalne" rzeczy - leki oraz produkty roślinne. Przy odprawie celnej musieliśmy potwierdzić, że nie mamy nic więcej oprócz artykułów zadeklarowanych, a gdy czekaliśmy na odbiór bagażu podszedł do Nas pracownik lotniska wypytał dokładnie o jakie produkty chodzi (czekoladki, żelki, musy owocowe itp. dla dziecka) i przybił nam na deklaracji pieczątkę. Okazało się, że pieczątka ta pozwala uniknąć szczegółowej kontroli z psem w roli głównej.
Ponieważ pierwsza część naszych wakacji miała być "odpoczynkowa" pierwszy tydzień spędziliśmy w Port Douglas. Po odebraniu bagaży i wydostaniu się z międzynarodowej części lotniska udaliśmy się do stanowiska Virgin Airlines skąd busem zostaliśmy przewiezieni na terminal Domestic. Niestety w obawie przed długimi kontrolami bądź opóźnieniami przed kolejnym lotem mieliśmy znowu 3 godziny oczekiwania i kolejne 3 godziny w powietrzu. Ostatecznie do Cairns dolecieliśmy ok. 22 wieczorem skąd mieliśmy jeszcze ok. 70 km słynną autostradą Capitana Cooka. O samym Cairns będzie później bo wracając do Sydney spędziliśmy tam dwa dni. Ze wzgledu na zmęczenie i ciemną noc podziwianie widoków zostaliśmy sobie również na później, a męczyliśmy kierowcę o znalezienie jakiegość miejsca w którym moglibyśmy coś zjeść. Niestety okazało się że w Port Douglas o 12 w nocy wszytsko jest zamknięte i zostało nam jedzenie z hotelowego automatu :P. Z kwestii technicznych do Port Douglas dojechaliśmy uberem za ok. 300 zł (w ciągu dnia cena była taka sama).
Kilka słów o samym Port Douglas. Jest to małe miasteczko w którym na każdym kroku czuć wakacyjny klimat. Jego największymi zaletami jest bliskość Wielkiej Rafy Koralowej i lasu deszczowego. My zatrzymaliśmy się w hotelu Ramada Resort, ktróy położony jest na uboczu miasteczka, ale jest "wbudowany" w las deszczowy co zrobiło na nas fantastyczne wrażenie. Pomiędzy recepcją, pokojami, restauracją i basenem znajduje się kładka pośród ogromnych drzew pomiędzy którymi ciągle słychać było odgłosy "dżungli". Również sam basen wbudowany był między drzewa co na mnie zrobiło duże wrażenie. W hotelu między basenem, a recepcją znajdował się też pokój rekasku, który był zadaszony ale jednocześnie otwary na coś w rodzaju oczka wodnego w którym pływały ogromne typowe dla Austalii ryby - baramudni. Często spędzaliśmy tam wieczory z lampką wina (ponieważ restauracja zamykała się o 20 wino trzeba było organizować sobie samemu).
Żeby dostać się do centrum miejscowości warto skorzystać z busików, które co chwile odjeżdżają spod hotelu, a bilet w obie strony za osobę kosztuje w granicach 15 zł. Sama odległośc do centrum nie jest aż taka duża - próbowaliśmy dojść na piechotę niestety w pewnym momencie na chwilę skończył się chodnik i żeby wejść na niego spowrotem trzeba było przejśc przez dosyć spory trawnik na którym znaleźliśmy, na szczęście martwego, ogromnego węża. Do hotelu wracaliśmy szybciej niż z niego wyszliśmy i wręcz błagaliśmy Pana z busika o podwózkę
W pobliżu hotelu znajdują się tylko dwie knajpki i jeden sklep monopolowy. Z kanjpek jdnak nie mieliśmy okazji skorzystać ponieważ hotelowa restauracja serwowała tak pyszne jedzenie, że baliśmy się ryzykować.
Nasze wakacje przypadły na okres w którym w ocenie pojawiły się już meduzy, dlatego na słynnej 4 miles beach pozostały na wyłącznie spacery. Przy każdym wejściu na plaże znajdują się ostrzezenia o niebezpiecznych roślinach i zwierzętach oraz specyfik na oparzenia meduzy, które podobno są wyjątkowo bolesne. Sama plaża nie wpisuje się w moje kategorie idealnych - woda nie była przejrzysta, piasek nie był idealnie biały. Jednak samo Port Douglas ma w sobie coś tak magicznego, że nawet ta nieidealna plaża była wyjątkowa.
Kilka popołudni spędzieliśmy w miejscowym barze w głównej mierze z lokalnymi mieszkańcami. Codziennie muzykę grał inny zespół. Wszyscy byli wyluzowani, mega przyjaźni. Co nas mocno zaskoczyło to fakt, że ok. godziny 17 wszystkie stragany i miejsca z pamiątkami dla turystów po prostu zamykano. To samo z restauracją hotelową. Była czynna wyłącznie do godziny 20, a pónźniej zostawały już automaty
Odzyskalem wzrok i widze fotki .Ogarnelas wiec system -brawo ty.
https://marzycielskapoczta.pl/
Napisz pocztowke ze swoich podrozy do chorych dzieci
czekamy na Au
No trip no life
Halo, halo czekamy na CD australijskiej przygody
No trip no life
Super, że już działają zdjęcia Niestety większość robionych przez Nas zdjęć była na potrzeby własne, więc ciężko jest znaleźć coś gdzie nie występujemy w roli głównej
Lecimy więc dalej Po kolejnych kilku godzinach w samolocie wylądowaliśmy w Sydney, po czym przez różnice czasu i godziny w podróży zupełnie straciliśmy poczucie czasu. Zgodnie z radami z internetu w deklaracji przyjazdowej zaznaczyliśmy, że posiadamy ze sobą "nielegalne" rzeczy - leki oraz produkty roślinne. Przy odprawie celnej musieliśmy potwierdzić, że nie mamy nic więcej oprócz artykułów zadeklarowanych, a gdy czekaliśmy na odbiór bagażu podszedł do Nas pracownik lotniska wypytał dokładnie o jakie produkty chodzi (czekoladki, żelki, musy owocowe itp. dla dziecka) i przybił nam na deklaracji pieczątkę. Okazało się, że pieczątka ta pozwala uniknąć szczegółowej kontroli z psem w roli głównej.
Ponieważ pierwsza część naszych wakacji miała być "odpoczynkowa" pierwszy tydzień spędziliśmy w Port Douglas. Po odebraniu bagaży i wydostaniu się z międzynarodowej części lotniska udaliśmy się do stanowiska Virgin Airlines skąd busem zostaliśmy przewiezieni na terminal Domestic. Niestety w obawie przed długimi kontrolami bądź opóźnieniami przed kolejnym lotem mieliśmy znowu 3 godziny oczekiwania i kolejne 3 godziny w powietrzu. Ostatecznie do Cairns dolecieliśmy ok. 22 wieczorem skąd mieliśmy jeszcze ok. 70 km słynną autostradą Capitana Cooka. O samym Cairns będzie później bo wracając do Sydney spędziliśmy tam dwa dni. Ze wzgledu na zmęczenie i ciemną noc podziwianie widoków zostaliśmy sobie również na później, a męczyliśmy kierowcę o znalezienie jakiegość miejsca w którym moglibyśmy coś zjeść. Niestety okazało się że w Port Douglas o 12 w nocy wszytsko jest zamknięte i zostało nam jedzenie z hotelowego automatu :P. Z kwestii technicznych do Port Douglas dojechaliśmy uberem za ok. 300 zł (w ciągu dnia cena była taka sama).
Kilka słów o samym Port Douglas. Jest to małe miasteczko w którym na każdym kroku czuć wakacyjny klimat. Jego największymi zaletami jest bliskość Wielkiej Rafy Koralowej i lasu deszczowego. My zatrzymaliśmy się w hotelu Ramada Resort, ktróy położony jest na uboczu miasteczka, ale jest "wbudowany" w las deszczowy co zrobiło na nas fantastyczne wrażenie. Pomiędzy recepcją, pokojami, restauracją i basenem znajduje się kładka pośród ogromnych drzew pomiędzy którymi ciągle słychać było odgłosy "dżungli". Również sam basen wbudowany był między drzewa co na mnie zrobiło duże wrażenie. W hotelu między basenem, a recepcją znajdował się też pokój rekasku, który był zadaszony ale jednocześnie otwary na coś w rodzaju oczka wodnego w którym pływały ogromne typowe dla Austalii ryby - baramudni. Często spędzaliśmy tam wieczory z lampką wina (ponieważ restauracja zamykała się o 20 wino trzeba było organizować sobie samemu).
Żeby dostać się do centrum miejscowości warto skorzystać z busików, które co chwile odjeżdżają spod hotelu, a bilet w obie strony za osobę kosztuje w granicach 15 zł. Sama odległośc do centrum nie jest aż taka duża - próbowaliśmy dojść na piechotę niestety w pewnym momencie na chwilę skończył się chodnik i żeby wejść na niego spowrotem trzeba było przejśc przez dosyć spory trawnik na którym znaleźliśmy, na szczęście martwego, ogromnego węża. Do hotelu wracaliśmy szybciej niż z niego wyszliśmy i wręcz błagaliśmy Pana z busika o podwózkę
W pobliżu hotelu znajdują się tylko dwie knajpki i jeden sklep monopolowy. Z kanjpek jdnak nie mieliśmy okazji skorzystać ponieważ hotelowa restauracja serwowała tak pyszne jedzenie, że baliśmy się ryzykować.
Nasze wakacje przypadły na okres w którym w ocenie pojawiły się już meduzy, dlatego na słynnej 4 miles beach pozostały na wyłącznie spacery. Przy każdym wejściu na plaże znajdują się ostrzezenia o niebezpiecznych roślinach i zwierzętach oraz specyfik na oparzenia meduzy, które podobno są wyjątkowo bolesne. Sama plaża nie wpisuje się w moje kategorie idealnych - woda nie była przejrzysta, piasek nie był idealnie biały. Jednak samo Port Douglas ma w sobie coś tak magicznego, że nawet ta nieidealna plaża była wyjątkowa.
Kilka popołudni spędzieliśmy w miejscowym barze w głównej mierze z lokalnymi mieszkańcami. Codziennie muzykę grał inny zespół. Wszyscy byli wyluzowani, mega przyjaźni. Co nas mocno zaskoczyło to fakt, że ok. godziny 17 wszystkie stragany i miejsca z pamiątkami dla turystów po prostu zamykano. To samo z restauracją hotelową. Była czynna wyłącznie do godziny 20, a pónźniej zostawały już automaty
Hotelik wrastający w dżunglę bardzo fajny i jeszcze do tego pyszne jedzonko
To nieżle zmęczeni dotarliście do celu prawda ? A jak twoja córeczka zniosła trudy podróży?
Aha, a powiedz jaka jest najlepsza pora ,żeby ominąć tam meduzy ?
No trip no life
Grzecznie czekamy na CD wyprawy
Właśnie wyczytałam, że Au prawdopodobnie otworzy sie na turystykę dopiero w 2021 i to też nie wiadomo w której części tego roku..
Pozostają więc nam wspomnienia..
No trip no life
Czekamy, czekamy
...a przy okazji czekania,zrób "coś" aby fotki były większe od..."pocztowego znaczka" ; )
...no to w drogę... żeby się oburzać i podziwiać
...zdumiewać i wzruszać ramionami...wybrzydzać i zachwycać...Radoslav