Wdrapujemy się na skalisty cypelek zwieszający się nad Pacyfikiem.
Tu już ludzi jest o wiele mniej. Szlak wiedzie wzdłuż klifów z fajnymi widoczkami.
Wokół na skałach rosną oryginalne krzewy, ich kwiaty wyglądają jak szczotki do mycia butelek, a po przekwitnięciu tworzą się na nich owoce w postaci orzeszków. Dopiero po powrocie dowiedziałam się, że to banksia marginata.
Chwilę sobie tu siedzimy w zachodzącym słońcu.
Można się tak wpatrywać w horyzont ze świadomością, że jest się niemal na końcu świata i dalej nie ma już nic.
Na jednym z mijanych drzew widzę ptaka z rodziny zimorodków – kukaburę. Zamieszkują tylko wschodnią i południowo- wschodnią Australię. Spore ptaszydło wygląda całkiem sympatycznie, ale pozory mylą...To bardzo drapieżne bestie, potrafią kilkoma kłapnięciami dzioba pożreć papugę. Charakterystyczny jest także ich histeryczny, głośny śmiech.
Wracając na prom zachodzimy na bulwarze do fajnej knajpki na rybkę.
Kelnerka rekomenduje nam rybę o nieznanej mi nazwie – barramundi., co w języku Aborygenów oznacza „ryba o grubej łusce”.
Zyją one w Pacyfiku i osiągają wagę do 50 kg. Najdziwniejsze jest to, że są obojniakami, rodzą się jako samce, a po kilku latach zmienia się ich płeć.
Smaczna – bez ości i rybą nie śmierdzi...
W centrum wbijamy się w jakąś imprezę Mikołajów.
Młodzi ludzie, zarówno chłopacy, jak i dziewczyny poprzebierani są za Mikołajów, ale w takiej wersji mocno letniej. Panienki Mikołajki paradują w strojach kąpielowych i tradycyjnych czapach, a faceci w takiż czapkach plus czerwone gacie...
I Mikołajki też czasem muszą coś przetrącić!!!!
Dość niecodziennie to wygląda – plaża z kapiącymi się, Mikołaje na deptaku, a nad wszystkim górująca Bożenarodzeniowa choinka....
W Manly można także odwiedzić Oceanarium – Manly Sealife Sanctuary, co może być szczególnym doświadczeniem dla kogoś, kto lubi atrakcje z większą ilością adrenaliny, a mianowicie wspólne pływanie z rekinami za jedne 168 AUD.
Kolejnego dnia pogoda również dopisuje, wybieramy się więc na wycieczkę za miasto w góry Blue Mountains leżące na zachód od Sydney.
To jeden z najpopularniejszych kierunków na jednodniową wycieczkę.
Podmiejskie pociągi wyruszają z Dworca Centralnego i pokonują odległość około 70 km w ciągu dwóch godzin.
Cena biletu w obie strony to 15AUD płatne kartą OPAL.
Jedziemy piętrowym pociągiem,z góry jest lepszy widok, ludzi niezbyt dużo...
Początkowo trasa wiedzie przez gęsto zabudowane podmiejskie osiedla, są tu małe lokalne centra z wysokim budownictwem, ale przeważają osiedla domków jednorodzinnych. Nie ma tu dużych blokowisk mieszkalnych!!!!
W końcu zaczynają się rozległe tereny zielone z rzadka rozsianymi drewnianymi domami w starym stylu w otoczeniu lasów eukaliptusowych. Wzdłuż drogi kwitną narodowe kwiaty Australii – złote akacje.
Teren robi się coraz bardziej pagórkowaty. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do małego miasteczka Katoomba, skąd jest chyba najbliżej do najbardziej popularnych atrakcji Blue Mountains.
Zarówno sama stacja kolejowa, jak i całe miasteczko są w starym stylu.
Tuż przy stacji znajduje się biuro turystyczne organizujące wycieczki typu Hop on Hop off w cenie 44 AUD od osoby. Autobusy Blue Mountains Explorer Bus wyruszają co pół godziny i mają 29 przystanków.
My postanawiamy działać indywidualnie. Łapiemy pod dworcem autobus
i po 10 minutach dojeżdżamy na popularny punkt widokowy Echo Point.
Mijamy duży parking, z którego już są fajne widoczki,
a następnie informację turystyczną, gdzie można dostać mapki i foldery, i dochodzimy do dużej platformy widokowej.
I tu już zaczynają się bajkowe widoczki na leżącą pod nami dolinę Jamison Valley!!!!
Jak okiem sięgnąć widać zielone góry porozcinane głębokimi wąwozami, w których płyną górskie potoki. Pod nami skaliste klify stromo opadające do kanionu.
No i najbardziej spektakularny widok na sterczące w pobliżu trzy skałki tzw Trzy Siostry, czyli w naturalny sposób zerodowane skały przypominające trzy postaci.
Cały ten pejzaż spowity jest delikatną błękitną mgiełką, bowiem rosnące tu eukaliptusy wydzielają jakieś olejki eteryczne, które w połączeniu z wilgocią i wysoką temperaturą tworzą takie właśnie opary...
Na punkcie widokowym dużo ludzi, ale potem wszyscy rozchodzą się po różnych szlakach i jest już fajnie- spokojnie, pusto i cicho, wręcz sielankowo...
Wybieramy szlak Prince Henry Cliff Walk biegnący- jak nazwa wskazuje – skrajem klifu.
Niektórzy turyści schodzą stromą ścieżką prowadzącą na dno kanionu, ale z tego co się zorientowałam, szlak ten szybko wchodzi w gęsty las, a więc widoki raczej mizerne...
Z naszego szlaku za to widoki są prawie cały czas fantastyczne!!!
Wiedzie on chwilami drewnianymi pomostami, ale głównie kamienistą ścieżką.
W niektórych momentach są bardziej strome podejścia ze schodkami, ale generalnie droga nie jest zbyt męcząca.
Od czasu do czasu są punkty widokowe.
Widoki fajne, ale jeszcze ciekawsza jest dla mnie otaczająca roślinność.
Kwitną różne kwiaty o zupełnie nieznanych nazwach,
od czasu do czasu spotkać można drzewa trawiaste, które po raz pierwszy w życiu widziałam na Tasmanii.
Pomiędzy dwoma szczytami jeździ kolejka Scenic Skyway .
To wersja dla wygodnickich!!!
My zejdziemy w dół do kanionu stromą dróżką, a potem wdrapiemy się na następny szczyt. Dla nas to sama przyjemność, bo lubimy chodzić po górach.
Od czasu do czasu widzimy jakieś ptaki. Jeden z nich przypomina kolorystycznie srokę – jest biało-czarny.
Nieco dalej w końcu udaje mi się zrobić fotkę białej papudze kakadu. Widzimy ich sporo fruwających nad górskimi zboczami, ale to zbyt daleko, by na fotce w moim wykonaniu coś zobaczyć. Jedną już wcześniej mi się udało podejść, ale wyszła mi od d..py strony...
Wdrapujemy się na skalisty cypelek zwieszający się nad Pacyfikiem.
Tu już ludzi jest o wiele mniej. Szlak wiedzie wzdłuż klifów z fajnymi widoczkami.
Wokół na skałach rosną oryginalne krzewy, ich kwiaty wyglądają jak szczotki do mycia butelek, a po przekwitnięciu tworzą się na nich owoce w postaci orzeszków. Dopiero po powrocie dowiedziałam się, że to banksia marginata.
Chwilę sobie tu siedzimy w zachodzącym słońcu.
Można się tak wpatrywać w horyzont ze świadomością, że jest się niemal na końcu świata i dalej nie ma już nic.
Na jednym z mijanych drzew widzę ptaka z rodziny zimorodków – kukaburę. Zamieszkują tylko wschodnią i południowo- wschodnią Australię. Spore ptaszydło wygląda całkiem sympatycznie, ale pozory mylą...To bardzo drapieżne bestie, potrafią kilkoma kłapnięciami dzioba pożreć papugę. Charakterystyczny jest także ich histeryczny, głośny śmiech.
Ta akurat orzeszkiem nie pogardziła...
Chwilę później jest i druga, może od pary????
Mariola
Wracając na prom zachodzimy na bulwarze do fajnej knajpki na rybkę.
Kelnerka rekomenduje nam rybę o nieznanej mi nazwie – barramundi., co w języku Aborygenów oznacza „ryba o grubej łusce”.
Zyją one w Pacyfiku i osiągają wagę do 50 kg. Najdziwniejsze jest to, że są obojniakami, rodzą się jako samce, a po kilku latach zmienia się ich płeć.
Smaczna – bez ości i rybą nie śmierdzi...
W centrum wbijamy się w jakąś imprezę Mikołajów.
Młodzi ludzie, zarówno chłopacy, jak i dziewczyny poprzebierani są za Mikołajów, ale w takiej wersji mocno letniej. Panienki Mikołajki paradują w strojach kąpielowych i tradycyjnych czapach, a faceci w takiż czapkach plus czerwone gacie...
I Mikołajki też czasem muszą coś przetrącić!!!!
Dość niecodziennie to wygląda – plaża z kapiącymi się, Mikołaje na deptaku, a nad wszystkim górująca Bożenarodzeniowa choinka....
W Manly można także odwiedzić Oceanarium – Manly Sealife Sanctuary, co może być szczególnym doświadczeniem dla kogoś, kto lubi atrakcje z większą ilością adrenaliny, a mianowicie wspólne pływanie z rekinami za jedne 168 AUD.
O zmierzchu plaża w Manly pustoszeje...
Mariola
Z ciekawością patrzę na Manly , bo tam nie dotarłam. Fajna ta część plaży bez ludzi , już na szlaku Rybka tez fajnie wygląda..
Z tego portu co pokazywałaś odpływalałam w rejsik rok temu..
No trip no life
Nelcia, dla mnie Manly miała taki wakacyjny charakter, a Bondi bardziej miejski...
Choć formacje skalne na Bondi są ładniejsze!
Mariola
Kolejnego dnia pogoda również dopisuje, wybieramy się więc na wycieczkę za miasto w góry Blue Mountains leżące na zachód od Sydney.
To jeden z najpopularniejszych kierunków na jednodniową wycieczkę.
Podmiejskie pociągi wyruszają z Dworca Centralnego i pokonują odległość około 70 km w ciągu dwóch godzin.
Cena biletu w obie strony to 15AUD płatne kartą OPAL.
Jedziemy piętrowym pociągiem,z góry jest lepszy widok, ludzi niezbyt dużo...
Początkowo trasa wiedzie przez gęsto zabudowane podmiejskie osiedla, są tu małe lokalne centra z wysokim budownictwem, ale przeważają osiedla domków jednorodzinnych. Nie ma tu dużych blokowisk mieszkalnych!!!!
W końcu zaczynają się rozległe tereny zielone z rzadka rozsianymi drewnianymi domami w starym stylu w otoczeniu lasów eukaliptusowych. Wzdłuż drogi kwitną narodowe kwiaty Australii – złote akacje.
Teren robi się coraz bardziej pagórkowaty. Po dwóch godzinach dojeżdżamy do małego miasteczka Katoomba, skąd jest chyba najbliżej do najbardziej popularnych atrakcji Blue Mountains.
Zarówno sama stacja kolejowa, jak i całe miasteczko są w starym stylu.
Tuż przy stacji znajduje się biuro turystyczne organizujące wycieczki typu Hop on Hop off w cenie 44 AUD od osoby. Autobusy Blue Mountains Explorer Bus wyruszają co pół godziny i mają 29 przystanków.
My postanawiamy działać indywidualnie. Łapiemy pod dworcem autobus
i po 10 minutach dojeżdżamy na popularny punkt widokowy Echo Point.
Mijamy duży parking, z którego już są fajne widoczki,
a następnie informację turystyczną, gdzie można dostać mapki i foldery, i dochodzimy do dużej platformy widokowej.
Mariola
I tu już zaczynają się bajkowe widoczki na leżącą pod nami dolinę Jamison Valley!!!!
Jak okiem sięgnąć widać zielone góry porozcinane głębokimi wąwozami, w których płyną górskie potoki. Pod nami skaliste klify stromo opadające do kanionu.
No i najbardziej spektakularny widok na sterczące w pobliżu trzy skałki tzw Trzy Siostry, czyli w naturalny sposób zerodowane skały przypominające trzy postaci.
Cały ten pejzaż spowity jest delikatną błękitną mgiełką, bowiem rosnące tu eukaliptusy wydzielają jakieś olejki eteryczne, które w połączeniu z wilgocią i wysoką temperaturą tworzą takie właśnie opary...
Na punkcie widokowym dużo ludzi, ale potem wszyscy rozchodzą się po różnych szlakach i jest już fajnie- spokojnie, pusto i cicho, wręcz sielankowo...
Nawet królowa tu dotarła...
Mariola
Wybieramy szlak Prince Henry Cliff Walk biegnący- jak nazwa wskazuje – skrajem klifu.
Niektórzy turyści schodzą stromą ścieżką prowadzącą na dno kanionu, ale z tego co się zorientowałam, szlak ten szybko wchodzi w gęsty las, a więc widoki raczej mizerne...
Z naszego szlaku za to widoki są prawie cały czas fantastyczne!!!
Wiedzie on chwilami drewnianymi pomostami, ale głównie kamienistą ścieżką.
W niektórych momentach są bardziej strome podejścia ze schodkami, ale generalnie droga nie jest zbyt męcząca.
Od czasu do czasu są punkty widokowe.
Widoki fajne, ale jeszcze ciekawsza jest dla mnie otaczająca roślinność.
Kwitną różne kwiaty o zupełnie nieznanych nazwach,
od czasu do czasu spotkać można drzewa trawiaste, które po raz pierwszy w życiu widziałam na Tasmanii.
Mariola
Apisek,świetne krajobrazy wspaniałe są olrzymie paprocie i trawy ( z ostatnie ujęcie)
Ubawił mnie widok Mikołajów w krótkich spodenkach , tp widok niecodzienny dla mojego oka
Wiktor, te drzewiaste paprocie to już widywałam wcześniej, ale drzewiaste trawy po raz pierwszy na Tasmanii i właśnie w Blue Mountains.
Mariola
Pomiędzy dwoma szczytami jeździ kolejka Scenic Skyway .
To wersja dla wygodnickich!!!
My zejdziemy w dół do kanionu stromą dróżką, a potem wdrapiemy się na następny szczyt. Dla nas to sama przyjemność, bo lubimy chodzić po górach.
Od czasu do czasu widzimy jakieś ptaki. Jeden z nich przypomina kolorystycznie srokę – jest biało-czarny.
Nieco dalej w końcu udaje mi się zrobić fotkę białej papudze kakadu. Widzimy ich sporo fruwających nad górskimi zboczami, ale to zbyt daleko, by na fotce w moim wykonaniu coś zobaczyć. Jedną już wcześniej mi się udało podejść, ale wyszła mi od d..py strony...
A ta nawet nieźle współpracuje.
Mariola