który doprowadza nas na zielony przylądek, który upodobała sobie małżonka gubernatora Macquarie.
Lubiła siadywać w tym miejscu i podziwiać widoki. Choć 200 lat temu było z tego miejsca znacznie mniej do oglądania...chociażby z racji tego, że nie było wówczas opery, Harbour Bridge czy portu.
Dla małżonki gubernatora skazańcy wyciosali w skałce siedzisko, by z niego wygodnie mogła podziwiać panoramę...to miejsce nazywa się Lady Macquires Chair.
Po drodze jeszcze trochę skałek
W następnej zatoce Voolloomooloo znajduje się kompleks basenów, a nieco dalej port marynarki wojennej z jakimiś wojskowymi statkami.
Ogród Botaniczny jest taką ostoją ciszy i spokoju i chyba każdemu się tu spodoba...
Ten spokojny dzionek kończymy nocną wizytą w Darling Harbour. Tutaj wieczorami jest nawet większy ruch niż w niedalekiej Circular Quay.
Faktycznie pięknie wyglądają okoliczne oświetlone wieżowce odbijające się w spokojnych wodach zatoki.
Przez liczne restauracje, puby, kluby nocne przetaczają się tłumy...
Zewsząd słychać muzykę, kręci się ogromne koło młyńskie.
W każdy weekend puszczane są tu fajerwerki.
Idziemy na kolację. Mąż postanawia spróbować stek z krokodyla, a ja z racji tego, że raczej nie jestem chętna do eksperymentów kulinarnych, zadowalam się pizzą.
I znowu miło dostrzec podświetlone polskie napisy MIŁOSC.
Wiktor, mój mąż próbuje wszelakich egzotycznych potraw, więc i na krokodyla się zdecydował.
Tym bardziej, że kelner namawiając na krokodylinę twierdził, że to bardzo zdrowe, niskokaloryczne i lekkostrawne mięsko.
Mężowi smakowało, ja też kawałeczek spróbowałam...dla mnie to coś pośredniego między drobiem a langustą. Ale najlepsze było pesto i sosik z mango podawany do tego!!!!
Kolejnego dnia jedziemy ponownie do Manly. Podoba nam się tamtejsza wakacyjna atmosfera.
Trochę czasu spędzamy na Circular Quay skąd odpływają stateczki do Manly. Tutaj zawsze dużo się dzieje!!!!
Płynie kolorowy tłumek turystów pod operę oraz w kierunku Harbour Bridge.
Przy nabrzeżu pasażerskim codziennie cumuje inny wycieczkowiec.
Sama półgodzinna podróż stateczkiem to frajda!!!
Słońce świeci, fajne widoczki, a dzisiaj doszły jeszcze do tego potężne jachty pełnomorskie, które dotarły już do Sydney, by za kilka dni wziąć udział w bardzo prestiżowych najtrudniejszych na świecie regatach żeglarskich na trasie Sydney – Hobart, które odbywają się rokrocznie w dniach 26 grudnia do 1 stycznia.
To akurat jacht Audi....
A to już miejska plaża w Manly od strony zatoki, to znaczy tam, gdzie dobijają promy z centrum.
Po przybyciu do Manly idziemy tą samą trasą na naszą ulubioną plażę Shelly Beach.
Mijamy główny deptak, potem plażę, na której jest o wiele mniej ludzi niż w czasie weekendu.
Miejscowej młodzieży wielkie pacyficzne fale nie straszne!!!!
Tak samo spokojniej jest na Shelly Beach.
W okolicznym lasku spotykamy stadko dzikich indyków, choć tak na 100% nie jestem pewna, czy rzeczywiście są to indyki, czy też jakieś inne ptaszyska.
Próbuję je czymś zanęcić...
Na razie nie zatrzymujemy się na plaży, posiedzimy tu dłużej wracając, żeby sobie odpocząć po wędrówce i po raz ostatni nacieszyć oczy widokami Pacyfiku.
I jeszcze pożegnanie z wakacyjną atmosferą Shelly Beach....
Wracamy do centrum Manly,
a następnie postanawiamy iść na dłuższy spacer wydłuż wybrzeża ciągnącego się nad otwartym Pacyfikiem. Wprawdzie taka długa plaża jest dość monotonna, ale bulwarek całkiem sympatyczny.
Na plaży można pograć w siatkówkę, wypożyczyć deskę surfingową, a nawet ją kupić w pobliskim sklepie...
Im dalej od centrum Manly, tym plaże bardziej puste.
Na zakończenie idziemy na spacer tym razem wzdłuż wybrzeża nad Zatoką Sydnejską.
Tu także są liczne, bardziej kameralne plaże ukryte w malutkich zatoczkach.
Domki z widokiem też niezłe...
Jest tu przede wszystkim o wiele bujniejsza zieleń oraz więcej miejsc zacienionych niż w okolicach słynnej Bondi Beach. Pewnie dlatego o wiele bardziej podoba mi się właśnie tutaj...
Ostatnie spojrzenia na Manly...
W pewnym momencie mam ochotę choć trochę pobrodzić w płytkiej wodzie. Biorę aparat, by zrobić kilka fotek z perspektywy morza. I nagle staję na śliski, porośnięty wodorostami kamień i wraz z moim zabytkowym aparacikiem ląduję w wodzie...
Mam mokre krótkie spodenki, a w dodatku stłuczony i zazieleniały od wodorostów jeden półdupek. Aparatowi też się dostało, woda z potężnego rozbryzgu wywołanego moim upadkiem do morza chlapnęła na obiektyw. I stało się to samo, co w czasie czerwcowej wyprawy do wodospadu Marmore w Umbrii, kiedy to krople spadającej kaskady wodnej zalały obiektyw.
No i oczywiście nie otwiera się przesłona. Koniec z fotkami na dzień dzisiejszy!!!!
Gorzej, ze jutro jedziemy w dzikie plenery australijskie i zależałoby mi, by porobić tam zdjęcia... Chyba faktycznie nie powinnam sobie sprawiać porządnego aparatu.
Jestem wściekła, bo dziś już nic interesującego nie będzie, ale po jutrzejszym rajdzie przez bezdroża dużo sobie obiecywałam...
Siadamy w nieuczęszczanym miejscu, ściągam spodenki i suszę je na zachodzącym już słońcu...
I tak sympatycznie spędzony dzień kończy się dość niefortunnie...
Wzdłuż zatoki ciągnie się bulwar,
który doprowadza nas na zielony przylądek, który upodobała sobie małżonka gubernatora Macquarie.
Lubiła siadywać w tym miejscu i podziwiać widoki. Choć 200 lat temu było z tego miejsca znacznie mniej do oglądania...chociażby z racji tego, że nie było wówczas opery, Harbour Bridge czy portu.
Dla małżonki gubernatora skazańcy wyciosali w skałce siedzisko, by z niego wygodnie mogła podziwiać panoramę...to miejsce nazywa się Lady Macquires Chair.
Po drodze jeszcze trochę skałek
W następnej zatoce Voolloomooloo znajduje się kompleks basenów, a nieco dalej port marynarki wojennej z jakimiś wojskowymi statkami.
Ogród Botaniczny jest taką ostoją ciszy i spokoju i chyba każdemu się tu spodoba...
Mariola
Ten spokojny dzionek kończymy nocną wizytą w Darling Harbour. Tutaj wieczorami jest nawet większy ruch niż w niedalekiej Circular Quay.
Faktycznie pięknie wyglądają okoliczne oświetlone wieżowce odbijające się w spokojnych wodach zatoki.
Przez liczne restauracje, puby, kluby nocne przetaczają się tłumy...
Zewsząd słychać muzykę, kręci się ogromne koło młyńskie.
W każdy weekend puszczane są tu fajerwerki.
Idziemy na kolację. Mąż postanawia spróbować stek z krokodyla, a ja z racji tego, że raczej nie jestem chętna do eksperymentów kulinarnych, zadowalam się pizzą.
I znowu miło dostrzec podświetlone polskie napisy MIŁOSC.
Mariola
Apisek, Sydney nocą równie piekne jak w dzień.
Jak smakował mężowi stek ? czy krokodyl jest podobny w smaku do jakiegoś mięsa ?
Wiktor, mój mąż próbuje wszelakich egzotycznych potraw, więc i na krokodyla się zdecydował.
Tym bardziej, że kelner namawiając na krokodylinę twierdził, że to bardzo zdrowe, niskokaloryczne i lekkostrawne mięsko.
Mężowi smakowało, ja też kawałeczek spróbowałam...dla mnie to coś pośredniego między drobiem a langustą. Ale najlepsze było pesto i sosik z mango podawany do tego!!!!
Mariola
Kolejnego dnia jedziemy ponownie do Manly. Podoba nam się tamtejsza wakacyjna atmosfera.
Trochę czasu spędzamy na Circular Quay skąd odpływają stateczki do Manly. Tutaj zawsze dużo się dzieje!!!!
Płynie kolorowy tłumek turystów pod operę oraz w kierunku Harbour Bridge.
Przy nabrzeżu pasażerskim codziennie cumuje inny wycieczkowiec.
Sama półgodzinna podróż stateczkiem to frajda!!!
Słońce świeci, fajne widoczki, a dzisiaj doszły jeszcze do tego potężne jachty pełnomorskie, które dotarły już do Sydney, by za kilka dni wziąć udział w bardzo prestiżowych najtrudniejszych na świecie regatach żeglarskich na trasie Sydney – Hobart, które odbywają się rokrocznie w dniach 26 grudnia do 1 stycznia.
To akurat jacht Audi....
A to już miejska plaża w Manly od strony zatoki, to znaczy tam, gdzie dobijają promy z centrum.
Po przybyciu do Manly idziemy tą samą trasą na naszą ulubioną plażę Shelly Beach.
Mijamy główny deptak, potem plażę, na której jest o wiele mniej ludzi niż w czasie weekendu.
Mariola
Idziemy nadmorskim bulwarkiem...
Miejscowej młodzieży wielkie pacyficzne fale nie straszne!!!!
Tak samo spokojniej jest na Shelly Beach.
W okolicznym lasku spotykamy stadko dzikich indyków, choć tak na 100% nie jestem pewna, czy rzeczywiście są to indyki, czy też jakieś inne ptaszyska.
Próbuję je czymś zanęcić...
Na razie nie zatrzymujemy się na plaży, posiedzimy tu dłużej wracając, żeby sobie odpocząć po wędrówce i po raz ostatni nacieszyć oczy widokami Pacyfiku.
Mariola
Idziemy trasą wydłuż klifów.
Od czasu do czasu są punkty widokowe na wysokich cypelkach. Siadamy na ławce z widokiem i jemy dojrzałe mango zamiast lunchu.
Kogoś jeszcze zwabił aromat dojrzałego mango.
Okazuje się, że nie tylko ja jestem taką zapaloną fanką tych owoców.
Ktoś na skałach nadmorskich łapie ryby.
Chyba bałabym się ryzykować, że mnie jakaś większa fala zmyje do Pacyfiku prosto w paszczę rekina....
Mariola
I jeszcze pożegnanie z wakacyjną atmosferą Shelly Beach....
Wracamy do centrum Manly,
a następnie postanawiamy iść na dłuższy spacer wydłuż wybrzeża ciągnącego się nad otwartym Pacyfikiem. Wprawdzie taka długa plaża jest dość monotonna, ale bulwarek całkiem sympatyczny.
Na plaży można pograć w siatkówkę, wypożyczyć deskę surfingową, a nawet ją kupić w pobliskim sklepie...
Im dalej od centrum Manly, tym plaże bardziej puste.
Mariola
Na zakończenie idziemy na spacer tym razem wzdłuż wybrzeża nad Zatoką Sydnejską.
Tu także są liczne, bardziej kameralne plaże ukryte w malutkich zatoczkach.
Domki z widokiem też niezłe...
Jest tu przede wszystkim o wiele bujniejsza zieleń oraz więcej miejsc zacienionych niż w okolicach słynnej Bondi Beach. Pewnie dlatego o wiele bardziej podoba mi się właśnie tutaj...
Ostatnie spojrzenia na Manly...
W pewnym momencie mam ochotę choć trochę pobrodzić w płytkiej wodzie. Biorę aparat, by zrobić kilka fotek z perspektywy morza. I nagle staję na śliski, porośnięty wodorostami kamień i wraz z moim zabytkowym aparacikiem ląduję w wodzie...
Mam mokre krótkie spodenki, a w dodatku stłuczony i zazieleniały od wodorostów jeden półdupek. Aparatowi też się dostało, woda z potężnego rozbryzgu wywołanego moim upadkiem do morza chlapnęła na obiektyw. I stało się to samo, co w czasie czerwcowej wyprawy do wodospadu Marmore w Umbrii, kiedy to krople spadającej kaskady wodnej zalały obiektyw.
No i oczywiście nie otwiera się przesłona. Koniec z fotkami na dzień dzisiejszy!!!!
Gorzej, ze jutro jedziemy w dzikie plenery australijskie i zależałoby mi, by porobić tam zdjęcia... Chyba faktycznie nie powinnam sobie sprawiać porządnego aparatu.
Jestem wściekła, bo dziś już nic interesującego nie będzie, ale po jutrzejszym rajdzie przez bezdroża dużo sobie obiecywałam...
Siadamy w nieuczęszczanym miejscu, ściągam spodenki i suszę je na zachodzącym już słońcu...
I tak sympatycznie spędzony dzień kończy się dość niefortunnie...
A to jest moja ostatnia australijska fotka....
Mariola
Apisku, Manly wpisuje sobie do zobaczenia, jeśli jeszcze zawitam kiedyś do Sydney.
Krokodyla nie próbowałąm he he
A propos zwierzaków to powiem ci że bardzo raziły mnie w sklepach skóry z kangurów , nie kupłabym
Ale numer z tym upadkiem . Najważniejsze jednak ,że tobie się nic nie stało.. a foty można przecież robić też fonem
No trip no life