Trasa zbytnio nie wygląda na „wysokogórską”, wiedzie szerokimi, płaskimi terenami wzdłuż kilku jeziorek, przez zapomniane gruzińskie wioski. Wysokie położenie sprawia, że człowiek nie zdaje sobie sprawy, że mijane niewielkie pagórki byłyby w polskich warunkach wysokimi górami, większość z nich ma nawet do 2400 m n.p.m
Droga do Wardzi robi wrażenie, ujmuje swoją ogromną przestrzenią. Po drodze, 2 km przed samą Wardzią, na wysokim wzgórzu nad rzeką Mtkwari stoi stara, będąca dziś w ruinie twierdza Tmogvi.
Dojeżdżamy do Wardzi.
Ze względu na późną porę zwiedzanie skalnego miasteczka zostawiamy na dzień następny. Plan był jeszcze wykąpać się w gorących źródłach ale nie było gościa który to obsługiwał.
Rozbijamy obozowisko, czekamy z lekkim zaniepokojeniem na chłopaków, gdyż już dawno powinni być. Okazuje się , że w tych ciemnościach nie było łatwo zjechać z tak stromego wzniesienia z wieloma wybojami.
W końcu dostrzegamy światła motorów i oddychamy z ulgą. Jak zwykle robimy sobie wieczorową ucztę
Po dość długim wieczorze, głowa rano pęka. Dodatkowo dopada mnie zatrucie, ale nie poddaje się i idę z resztą ekipy zwiedzać skalne miasteczko.
Sama Wardzia to skalne miasto, początkowo całkowicie schowane w skałach, polecił je wybudować gruziński król Jerzy III, początkowo jako obronną fortecę, broniącą rubieży gruzińskich przed atakami ze strony Mongołów i sułtanatów tureckich. Jednak nie dożył ukończenia prac a jego następczyni, królowa Tamara najbardziej ceniona gruzińska królowa, zdecydowała o klasztornym charakterze tego miasta.
Potężny kompleks miał, aż 13 poziomów, na których znajdowało się ponad 6 tysięcy skalnych komnat, połączonych systemem tuneli, z własnym systemem doprowadzającym wodę pitną. Wejściami były ukryte tunele, zaczynające się nad rzeką Mtkwari.
Po zwiedzeniu skalnego miasteczka wracamy aby się spakować i ruszamy w powrotną drogę do Kutaisi.
Niestety pomalutku zbliża się koniec naszej pięknej wyprawy.
W Kutaisi żegnamy się z Wiktorem i resztą ekipy. Przed nami ostatnie 3 dni, Marek już odstawia motor i na własną rękę jedziemy nad morze do Kobuleti i Batumi.
Jeszcze tego samego dnia jedziemy Marszrutką do Kobuleti.
W Kobuleti ponad dwie godziny szukamy miejsca noclegowego. Większość jest zajęte przez Ukraińców i Rosjan, którzy do tej pory jeździli na Krym nad morze, ale przez zamieszki zjechali tutaj.
W końcu pomaga nam taksówkarz, znajdujemy mały pokój z łazienką na korytarzu. Warunki fatalne, brak klamki, pościeli, ale cóż z braku laku dobry kit. W końcu to tylko dwie noce.
Po pozostawieniu rzeczy uderzamy na plażę. Ludzi tłum, plaża kamienista z ledwością znajdujemy wolny kawałek miejsca. Czekamy na zachód słońca, a potem udajemy się na kolację. Ja jednak odpuszczam sobie jedzenie, zatrucie pokarmowe nie daje za wygraną.
Z samego rana jedziemy do Batumi, miejscowości znanej z piosenki którą śpiewały Filipinki. Łapiemy busa i po pół godzinie jesteśmy w Batumi. Słońca nie ma ale upał daje się we znaki. *hang3*
Batumi to jedno z najstarszych miast w południowej Gruzji na wybrzeżu Morza Czarnego z ważnym gruzińskim portem. To również modny, letni kurort, którego nazwa, dla wszystkich mieszkańców dawnego bloku socjalistycznego, była synonimem egzotycznych, luksusowych wakacji. Niestety, wakacji tylko dla wybranych…
Panuje tu klimat subtropikalny, charakteryzuje się dużą wilgotnością powietrza.
Spacer zaczęliśmy od przejścia po promenadzie, która ma długość około 6 km. Na północnym jej krańcu znajduje się Park Cudów z diabelskim kołem, 130 metrową Wieżą Gruzińskiego Alfabetu.
W ramach odpoczynku idziemy na dwie godziny na plażę. W między czasie pogoda się zmienia i zaczyna padać deszcz, chowamy się w restauracji i zamawiamy obiad.
Po południu wracamy busem do Kobuleti, upał jest nieznośny. Moje samopoczucie jest nienajlepsze, ale idziemy posłuchać jak grają i tańczą w jednej z tawern. Wieczorem wracamy na kwaterę.
Dnia następnego czekamy na Wojtka i jego brata, który objeżdża Gruzję swoim samochodem. Umawiamy się z nimi w Kobuleti. Około godziny 9 rano dają znać, że pomału dojeżdżają.
Zabierają nas do swojego samochodu i udajemy się do Kutaisi. Po drodze zatrzymujemy się na dzikiej plaży, aby jeszcze dać nura do morza. Szum morza, garstka ludzi, piękna pogoda cóż więcej chcieć.
Po kilku godzinach leniuchowania wracamy do Kutaisi, zaczynamy wielkie pakowanie. Żegnamy się z naszymi podróżnymi i kładziemy się choć na chwilę spać.
O godzinie 4 rano ma podjechać bus i zawieść na lotnisko. Oczekujących na busa są trzy pary, w tym jedna która ma wielkie bagaże bo spakowane w kartony rowery.
A tu ani kierowcy, ani busa nie widać przez kolejne 45 min. Zaczyna się nerwowa atmosfera, okazuje się, że kierowca zaspał. Na szczęście dojeżdża, szybko pakujemy bagaże i ruszamy.
Po drodze, żeby było mało łapiemy gumę.....
Jedna para wysiada z busa i łapie taksówkę, my ze spokojem patrzymy i czekamy co będzie. Na szczęście łapiemy gumę tuż obok zakładu mechanicznego. Wymiana opony trwa do 5 min. W końcu na godz 5 rano dojeżdżamy na lotnisko. Odprawiamy się i o 6 wylatujemy do Polski.
Trasa zbytnio nie wygląda na „wysokogórską”, wiedzie szerokimi, płaskimi terenami wzdłuż kilku jeziorek, przez zapomniane gruzińskie wioski. Wysokie położenie sprawia, że człowiek nie zdaje sobie sprawy, że mijane niewielkie pagórki byłyby w polskich warunkach wysokimi górami, większość z nich ma nawet do 2400 m n.p.m
Droga do Wardzi robi wrażenie, ujmuje swoją ogromną przestrzenią. Po drodze, 2 km przed samą Wardzią, na wysokim wzgórzu nad rzeką Mtkwari stoi stara, będąca dziś w ruinie twierdza Tmogvi.
Dojeżdżamy do Wardzi.
Ze względu na późną porę zwiedzanie skalnego miasteczka zostawiamy na dzień następny. Plan był jeszcze wykąpać się w gorących źródłach ale nie było gościa który to obsługiwał.
Rozbijamy obozowisko, czekamy z lekkim zaniepokojeniem na chłopaków, gdyż już dawno powinni być. Okazuje się , że w tych ciemnościach nie było łatwo zjechać z tak stromego wzniesienia z wieloma wybojami.
W końcu dostrzegamy światła motorów i oddychamy z ulgą. Jak zwykle robimy sobie wieczorową ucztę
Jedziemy do Wardzi.
Trasa zbytnio nie wygląda na „wysokogórską”, wiedzie szerokimi, płaskimi terenami wzdłuż kilku jeziorek, przez zapomniane gruzińskie wioski. Wysokie położenie sprawia, że człowiek nie zdaje sobie sprawy, że mijane niewielkie pagórki byłyby w polskich warunkach wysokimi górami, większość z nich ma nawet do 2400 m n.p.m
Droga do Wardzi robi wrażenie, ujmuje swoją ogromną przestrzenią. Po drodze, 2 km przed samą Wardzią, na wysokim wzgórzu nad rzeką Mtkwari stoi stara, będąca dziś w ruinie twierdza Tmogvi.
Dojeżdżamy do Wardzi.
Ze względu na późną porę zwiedzanie skalnego miasteczka zostawiamy na dzień następny. Plan był jeszcze wykąpać się w gorących źródłach ale nie było gościa który to obsługiwał.
Rozbijamy obozowisko, czekamy z lekkim zaniepokojeniem na chłopaków, gdyż już dawno powinni być. Okazuje się , że w tych ciemnościach nie było łatwo zjechać z tak stromego wzniesienia z wieloma wybojami.
W końcu dostrzegamy światła motorów i oddychamy z ulgą. Jak zwykle robimy sobie wieczorową ucztę
megi zakopane
Ale pięknie. Ten bezkres, dziewicza natura, góry i woda....
Po dość długim wieczorze, głowa rano pęka. Dodatkowo dopada mnie zatrucie, ale nie poddaje się i idę z resztą ekipy zwiedzać skalne miasteczko.
Sama Wardzia to skalne miasto, początkowo całkowicie schowane w skałach, polecił je wybudować gruziński król Jerzy III, początkowo jako obronną fortecę, broniącą rubieży gruzińskich przed atakami ze strony Mongołów i sułtanatów tureckich.
Jednak nie dożył ukończenia prac a jego następczyni, królowa Tamara najbardziej ceniona gruzińska królowa, zdecydowała o klasztornym charakterze tego miasta.
Potężny kompleks miał, aż 13 poziomów, na których znajdowało się ponad 6 tysięcy skalnych komnat, połączonych systemem tuneli, z własnym systemem doprowadzającym wodę pitną. Wejściami były ukryte tunele, zaczynające się nad rzeką Mtkwari.
Po zwiedzeniu skalnego miasteczka wracamy aby się spakować i ruszamy w powrotną drogę do Kutaisi.
megi zakopane
Po drodze mijamy fortecę, o której wspomniałam wcześniej.
megi zakopane
Niestety pomalutku zbliża się koniec naszej pięknej wyprawy.
W Kutaisi żegnamy się z Wiktorem i resztą ekipy. Przed nami ostatnie 3 dni, Marek już odstawia motor i na własną rękę jedziemy nad morze do Kobuleti i Batumi.
Jeszcze tego samego dnia jedziemy Marszrutką do Kobuleti.
W Kobuleti ponad dwie godziny szukamy miejsca noclegowego. Większość jest zajęte przez Ukraińców i Rosjan, którzy do tej pory jeździli na Krym nad morze, ale przez zamieszki zjechali tutaj.
W końcu pomaga nam taksówkarz, znajdujemy mały pokój z łazienką na korytarzu. Warunki fatalne, brak klamki, pościeli, ale cóż z braku laku dobry kit. W końcu to tylko dwie noce.
Po pozostawieniu rzeczy uderzamy na plażę. Ludzi tłum, plaża kamienista z ledwością znajdujemy wolny kawałek miejsca.
Czekamy na zachód słońca, a potem udajemy się na kolację. Ja jednak odpuszczam sobie jedzenie, zatrucie pokarmowe nie daje za wygraną.
megi zakopane
Z samego rana jedziemy do Batumi, miejscowości znanej z piosenki którą śpiewały Filipinki.
Łapiemy busa i po pół godzinie jesteśmy w Batumi. Słońca nie ma ale upał daje się we znaki. *hang3*
Batumi to jedno z najstarszych miast w południowej Gruzji na wybrzeżu Morza Czarnego z ważnym gruzińskim portem. To również modny, letni kurort, którego nazwa, dla wszystkich mieszkańców dawnego bloku socjalistycznego, była synonimem egzotycznych, luksusowych wakacji. Niestety, wakacji tylko dla wybranych…
Panuje tu klimat subtropikalny, charakteryzuje się dużą wilgotnością powietrza.
Spacer zaczęliśmy od przejścia po promenadzie, która ma długość około 6 km. Na północnym jej krańcu znajduje się Park Cudów z diabelskim kołem, 130 metrową Wieżą Gruzińskiego Alfabetu.
W ramach odpoczynku idziemy na dwie godziny na plażę. W między czasie pogoda się zmienia i zaczyna padać deszcz, chowamy się w restauracji i zamawiamy obiad.
Po południu wracamy busem do Kobuleti, upał jest nieznośny. Moje samopoczucie jest nienajlepsze, ale idziemy posłuchać jak grają i tańczą w jednej z tawern.
Wieczorem wracamy na kwaterę.
Dnia następnego czekamy na Wojtka i jego brata, który objeżdża Gruzję swoim samochodem. Umawiamy się z nimi w Kobuleti. Około godziny 9 rano dają znać, że pomału dojeżdżają.
Zabierają nas do swojego samochodu i udajemy się do Kutaisi. Po drodze zatrzymujemy się na dzikiej plaży, aby jeszcze dać nura do morza.
Szum morza, garstka ludzi, piękna pogoda cóż więcej chcieć.
Po kilku godzinach leniuchowania wracamy do Kutaisi, zaczynamy wielkie pakowanie. Żegnamy się z naszymi podróżnymi i kładziemy się choć na chwilę spać.
O godzinie 4 rano ma podjechać bus i zawieść na lotnisko. Oczekujących na busa są trzy pary, w tym jedna która ma wielkie bagaże bo spakowane w kartony rowery.
A tu ani kierowcy, ani busa nie widać przez kolejne 45 min. Zaczyna się nerwowa atmosfera, okazuje się, że kierowca zaspał. Na szczęście dojeżdża, szybko pakujemy bagaże i ruszamy.
Po drodze, żeby było mało łapiemy gumę.....
Jedna para wysiada z busa i łapie taksówkę, my ze spokojem patrzymy i czekamy co będzie. Na szczęście łapiemy gumę tuż obok zakładu mechanicznego. Wymiana opony trwa do 5 min. W końcu na godz 5 rano dojeżdżamy na lotnisko. Odprawiamy się i o 6 wylatujemy do Polski.
megi zakopane
Cieszę się z tego Batumi, bo mi nie udało się tam dotrzeć.
Bardzo fajna relacja.Gruzja tez mi gdzies tam chodzi po glowie,wiec moze kiedys z rad i opisu skorzystam
https://marzycielskapoczta.pl/
Napisz pocztowke ze swoich podrozy do chorych dzieci
ale pięknie!!!! to jest moje marzenie