Bardzo fajna plaża – zupełnie dzika - jest tuż przy uniwersytecie. Nazywa się
Wreck Beach, pewnie zatonął tu jakiś statek????
Z naszego uniwersyteckiego mieszkanka jest do niej w linii prostej z 5 minut. Ale nie ma lekko!!!!
Jest duże utrudnienie, a jest nim konieczność pokonania blisko 400 stopni w dół i niestety do góry tyle samo... Bo innej drogi powrotnej nie ma.
A to dlatego, że uniwersytet, podobnie jak otaczający go Pacific Spirit Regional Park znajdują się na wysokim klifie porośniętym starym lasem. Najpierw idzie się ścieżką prowadzącą serpentynami przez park, a potem są te cholerne schody!!!!
Jeszcze schodzi się nieźle, tym bardziej, że po bokach bajkowa sceneria. Stare drzewa, paprocie, mchy, powalone pnie.
Plaża ta jest przeznaczona dla nudystów, ale nikt nie czepia się tekstylnych. Tu wszystko jest dozwolone, z racji tego, że głównymi plażowiczami są studenci. Nawet nam obnośny sprzedawca proponuje skręta...
Niestety jak zeszliśmy już na sam dół zaszło słońce za chmury, a mieliśmy nadzieję na piękny zachód słońca.
Ale widoki rekompensują wszystko. Nad nami wznosi się wysoki klif, piaszczysty tuż przy plaży wyżej porośnięty bujną roślinnością. Widać jak woda podmywa stromy brzeg i z góry spadają drzewa.
Idziemy wzdłuż plaży, ale w miejsce piasku pojawiają się kamienie trudne do sforsowania. A poza tym wyraźnie podnosi się poziom wody, a zatem zaczyna się przypływ. Zupełnie nie znamy tej plaży i boimy się, że możemy w czasie szybko nadchodzącego przypływu zostać odcięci od tych naszych schodów.
Udajemy się jeszcze kawałek w odwrotną bezpieczną stronę. Tam już plaża ma zupełnie inny charakter. Nie ma stromego klifu, tylko znacznie łagodniejszy zielony stok. Dalej od oceanu porobiły się jakieś laguny, czy stawki porośnięte bagienną roślinnością i jakimiś kwiatkami.
Są też duże ilości naniesionych bali, jako, że tuż obok znajduje się ujście rzeki Fraser, po której spławia się drewno.
W sumie bardzo fajna naturalna plaża, z tym, że bez żadnego zaplecza, więc ewentualne żarełko i napoje trzeba mieć swoje.
No i to dreptanie do góry po tych 400 schodkach!!!!
Były plaże i ocean, to teraz uderzam w odwrotnym kierunku, czyli w góry...
Grouse Mountain jest najwyższą górą (o wysokości prawie 1200 metrów) wznoszącą się tuż nad północnym Van.
Któregoś dnia w czasie samotnego szwędania się po mieście znudził mnie ten ruch i gwar, a więc postanawiam jechać w moje ukochane górki.
Na szczęście w tym mieście od momentu podjęcia decyzji do faktycznego znalezienia się w górach, wystarczy kilkadziesiąt minut.
I znów prom z cudownymi widokami na oba wybrzeża zatoki Burrard Inlet i autobus wywożący z miasta....
Po niespełna półgodzinnej podróży wysiadam u podnóża Grouse Mountain, czyli Góry Cietrzewiej. Ciekawe, czy rzeczywiście żyją tutaj te rzadkie ptaki????
Autobus ma przystanek przy dolnym budynku kolejki linowej kursującej na szczyt góry.
Wokół powstały na różnych poziomach ogromne parkingi.
Oprócz nich są knajpki, jakieś rzeźby, mini muzeum i sklep z pamiątkami – takie typowe centrum turystyczne.
Nie wjeżdżam na szczyt kolejką , bo prawdę powiedziawszy szkoda mi wydać na to prawie 50 CAD.
Może jakbym była z mężem to byśmy się zdecydowali?????
Dla zapalonych wspinaczy jest tu szlak turystyczny Grouse Grind, który prowadzi na szczyt góry. Napisane jest, że pokonuje się go w jedną stronę w ciągu 2 godzin.
Niestety jestem bardzo rozczarowana, bo okazuje się, że szlak nie wiedzie naturalną górską ścieżką przez las, tylko wdrapywać się trzeba po stromych schodach.
I to w dodatku, żeby dojść na szczyt trzeba ich pokonać 2830 , bagatela!!!!
To stanowczo nie dla mnie, zauważyłam, że schody mnie o wiele bardziej męczą niż zwyczajna ścieżka....
Trochę żałuję, bo wiem, że po drodze jest sporo atrakcji.
A największą jest możliwość zobaczenia dwóch osieroconych niedźwiadków grizzli – Grinder i Coola, które znalazły tu schronienie po tragicznej śmierci swej matki. Żyją sobie na dużej, choć wydzielonej, powierzchni w prawie naturalnym środowisku w lesie wsród skał. O określonych godzinach ranger opowiada o życiu niedźwiedzi, a także smutną historię dwóch sierotek zdanych na łaskę człowieka.
Dla miłośników przyrody znajdzie się tu więcej atrakcji. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć maleńkie koliberki, salamandry, orły i jastrzębie, dużo motyli. Jest tu też centrum naukowe badające życie pszczół, jako, że ostatnio zauważalne jest opuszczanie uli przez roje pszczół i masowe ich ginięcie.
Trzeba przyznać, że okolica jest bardzo ładna i na tej wysokości czuje się już to chłodniejsze, świeże górskie powietrze.
I muszę się przyznać, że nie doszłam nawet do połowy góry....
Dzisiaj jadę samotnie do najdalej wysuniętej na zachód dzielnicy wielkiej aglomeracji – Horseshoe Bay.
Jako, że mieszkamy na terenach uniwersyteckich muszę dojechać do centrum, a stamtąd mogę płynąć promem na drugą stronę zatoki i tam łapać lokalny autobus, albo wprost z centrum wsiąść do ekspresowego autobusu jadącego autostradą do celu mojej wycieczki.
Decyduję się na tą pierwszą wersję, gdyż wydaje mi się, że jadąc takim wlokącym się po wąskich drogach autobusem, zatrzymującym się na wszystkich przystankach – lepiej poznam te przepiękne rejony.
I wcale się nie mylę.
Zarówno część północna, jak i zachodnia Vancouver są wyjątkowo malownicze. To właśnie tu nalepiej widać to bezpośrednie połączenie gór z oceanem.
Mój autobusik jedzie wzdłuż morza, jako - że jest prawie pusty - widoczność mam wspaniałą po obu stronach drogi.\
Po prawej zbocza górskie z rzadka rozrzuconymi domami, po lewej półwyspy, zatoczki, niektóre z piaszczystymi mini plażami, niektóre skalisto-kamieniste. Między drzewami połyskuje ocean.
W pewnym momencie mijamy głęboko wrzynający się w ląd fiord z mnóstwem jachtów.
Ładnie tu, no to sobie wysiądę. Jeszcze się upewniam u kierowcy jak często jeżdżą autobusy.
Mam 40 minut do następnego – akurat wystarczy na oblukanie najbliższej okolicy.
Przystanek jest przy fajnym hoteliku z knajpką, a tuż obok wejście do mariny West Vancouver.
Jest ona położona na skalistym wybrzeżu w cichym, nie narażonym na jesienno-zimowe sztormy fiordzie, tworzącym naturalny port.
Tych jachtów stoi tu mnóstwo, jest też klub z elegancką restauracją w budynku nad samą wodą. Wejścia strzegą indiańskie totemy.
Ponieważ mam jeszcze trochę czasu do następnego autobusu idę drogą ostro wspinającą się na zbocze i oglądam wille w widokiem na marinę.
A za tą pierwszą przystanią jachtową, są kolejne...
Roślinność iście śródziemnomorska!!!!
Pewnie to miło mieć piękną willę w takiej okolicy i w dodatku z własnym jachtem pod domem!!!!
Rzeczywiscie bardzo duzo tych marin i jachtów,ale to świadczy też o zamozności społeczeństwa . Zarabiają odpowiednio dużo, więc stac ich i to patrząc na ilości tych łodek nie tylko wąska grupe bogaczy ale w miare przecietnego obywatela. Fajnie..
Jeszcze krótka jazda autobusem i już jesteśmy w Horseshoe Bay.
Autobus zjeżdża ostro w dół prawie do samej plaży, gdzie ma przystanek w pobliżu terminala promowego. Stąd odpływają promy na pobliskie wysepki, a także do małych miasteczek położonych bardziej na północ.
Horseshoe Bay było niegdyś małą wioską, której mieszkańcy żyli z połowu wielorybów. Później mieszkańcy Van zaczęli tu przyjeżdżać na ryby, z czasem pobudowali tu swoje letnie domy.
Miejscowość jest bardzo ładna, leży nad zatoką ze wszystkich stron otoczoną górami.
Jest tu nieduża plaża, a wzdłuż niej park z ławeczkami i miejscami piknikowymi, gdzie można sobie ugrillować swieżo kupioną od rybaków rybkę.
Równolegle do parku biegnie uliczka pełna knajpek, lodziarni, sklepów z pamiątkami. Są tu też małe pensjonaty i domki do wynajęcia.
Cicha, spokojna atmosfera, dobrze się tu czują także ptaki ....
Tu nawet jakieś skrzynki z instalacjami elektrycznymi (chyba???) muszą być ekologiczne i nie szpecić krzaczastej okolicy.
Tuż nad zatoką jest większy hotel z restauracją Boathouse, a koło niego drewniane molo.
Na drugim końcu zatoki jest przystań promowa, której stalowe konstrukcje szpecą nieco widok na okoliczne góry.
No, ale przecież i takie budowle są konieczne.
Nad samą plażą góruje błękitny drewniany budyneczek, w którym znajduje się jednocześnie informacja turystyczna, lodziarnia i wynajem kajaków.
Z boku leży totem indiański – nie wiem czy leży tylko chwilowo, bo powaliły go jakieś wichury, czy ma sobie po prostu tak leżeć.
Spaceruję po tym parku , przysiadam na ławce i delektuję się widokiem. Wszystko takie malutkie, wszędzie blisko.
W zasięgu ręki i fajna pizzeria i toaleta i lodziarnia i wygodne ławki z niesamowitym widokiem....
Na koniec pobytu idę do terminala promowego i biorę rozkład rejsów.
I już postanawiam, że w ostatnim dniu pobytu w mieście, gdy mąż już zakończy swoje obowiązki, musimy tu ponownie przyjechać i popłynąć na jakąś fajną wysepkę!!!!
Ja jestem zwolenniczką dzikich plaż – takich nieuładzonych, bez leżaków, czy parasoli...
Ponieważ jednego dnia idę sobie brzegiem zatoki Burrard Inlet, nad którą leży znaczna część Van, mam okazję oblukania około 10-kilometrowego wybrzeża.
Mijam plaże w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale i kawałki – wprawdzie fajne widokowo – ale na pewno na to miano nie zasługujące ....
Oj, jak zazdroszczę ludziom mieszkajacym w takiej okolicy!!!!
U nas w Polsce – przynajmniej w rejonie Trójmiasta – rzadko który dom stoi nad samym morzem....
Mariola
Bardzo fajna plaża – zupełnie dzika - jest tuż przy uniwersytecie. Nazywa się
Wreck Beach, pewnie zatonął tu jakiś statek????
Z naszego uniwersyteckiego mieszkanka jest do niej w linii prostej z 5 minut. Ale nie ma lekko!!!!
Jest duże utrudnienie, a jest nim konieczność pokonania blisko 400 stopni w dół i niestety do góry tyle samo... Bo innej drogi powrotnej nie ma.
A to dlatego, że uniwersytet, podobnie jak otaczający go Pacific Spirit Regional Park znajdują się na wysokim klifie porośniętym starym lasem. Najpierw idzie się ścieżką prowadzącą serpentynami przez park, a potem są te cholerne schody!!!!
Jeszcze schodzi się nieźle, tym bardziej, że po bokach bajkowa sceneria. Stare drzewa, paprocie, mchy, powalone pnie.
Plaża ta jest przeznaczona dla nudystów, ale nikt nie czepia się tekstylnych. Tu wszystko jest dozwolone, z racji tego, że głównymi plażowiczami są studenci. Nawet nam obnośny sprzedawca proponuje skręta...
Niestety jak zeszliśmy już na sam dół zaszło słońce za chmury, a mieliśmy nadzieję na piękny zachód słońca.
Ale widoki rekompensują wszystko. Nad nami wznosi się wysoki klif, piaszczysty tuż przy plaży wyżej porośnięty bujną roślinnością. Widać jak woda podmywa stromy brzeg i z góry spadają drzewa.
Idziemy wzdłuż plaży, ale w miejsce piasku pojawiają się kamienie trudne do sforsowania. A poza tym wyraźnie podnosi się poziom wody, a zatem zaczyna się przypływ. Zupełnie nie znamy tej plaży i boimy się, że możemy w czasie szybko nadchodzącego przypływu zostać odcięci od tych naszych schodów.
Udajemy się jeszcze kawałek w odwrotną bezpieczną stronę. Tam już plaża ma zupełnie inny charakter. Nie ma stromego klifu, tylko znacznie łagodniejszy zielony stok. Dalej od oceanu porobiły się jakieś laguny, czy stawki porośnięte bagienną roślinnością i jakimiś kwiatkami.
Są też duże ilości naniesionych bali, jako, że tuż obok znajduje się ujście rzeki Fraser, po której spławia się drewno.
W sumie bardzo fajna naturalna plaża, z tym, że bez żadnego zaplecza, więc ewentualne żarełko i napoje trzeba mieć swoje.
No i to dreptanie do góry po tych 400 schodkach!!!!
Uffff...
Mariola
Były plaże i ocean, to teraz uderzam w odwrotnym kierunku, czyli w góry...
Grouse Mountain jest najwyższą górą (o wysokości prawie 1200 metrów) wznoszącą się tuż nad północnym Van.
Któregoś dnia w czasie samotnego szwędania się po mieście znudził mnie ten ruch i gwar, a więc postanawiam jechać w moje ukochane górki.
Na szczęście w tym mieście od momentu podjęcia decyzji do faktycznego znalezienia się w górach, wystarczy kilkadziesiąt minut.
I znów prom z cudownymi widokami na oba wybrzeża zatoki Burrard Inlet i autobus wywożący z miasta....
Po niespełna półgodzinnej podróży wysiadam u podnóża Grouse Mountain, czyli Góry Cietrzewiej. Ciekawe, czy rzeczywiście żyją tutaj te rzadkie ptaki????
Autobus ma przystanek przy dolnym budynku kolejki linowej kursującej na szczyt góry.
Wokół powstały na różnych poziomach ogromne parkingi.
Oprócz nich są knajpki, jakieś rzeźby, mini muzeum i sklep z pamiątkami – takie typowe centrum turystyczne.
Nie wjeżdżam na szczyt kolejką , bo prawdę powiedziawszy szkoda mi wydać na to prawie 50 CAD.
Może jakbym była z mężem to byśmy się zdecydowali?????
Dla zapalonych wspinaczy jest tu szlak turystyczny Grouse Grind, który prowadzi na szczyt góry. Napisane jest, że pokonuje się go w jedną stronę w ciągu 2 godzin.
Niestety jestem bardzo rozczarowana, bo okazuje się, że szlak nie wiedzie naturalną górską ścieżką przez las, tylko wdrapywać się trzeba po stromych schodach.
I to w dodatku, żeby dojść na szczyt trzeba ich pokonać 2830 , bagatela!!!!
To stanowczo nie dla mnie, zauważyłam, że schody mnie o wiele bardziej męczą niż zwyczajna ścieżka....
Trochę żałuję, bo wiem, że po drodze jest sporo atrakcji.
A największą jest możliwość zobaczenia dwóch osieroconych niedźwiadków grizzli – Grinder i Coola, które znalazły tu schronienie po tragicznej śmierci swej matki. Żyją sobie na dużej, choć wydzielonej, powierzchni w prawie naturalnym środowisku w lesie wsród skał. O określonych godzinach ranger opowiada o życiu niedźwiedzi, a także smutną historię dwóch sierotek zdanych na łaskę człowieka.
Dla miłośników przyrody znajdzie się tu więcej atrakcji. Przy odrobinie szczęścia można zobaczyć maleńkie koliberki, salamandry, orły i jastrzębie, dużo motyli. Jest tu też centrum naukowe badające życie pszczół, jako, że ostatnio zauważalne jest opuszczanie uli przez roje pszczół i masowe ich ginięcie.
Trzeba przyznać, że okolica jest bardzo ładna i na tej wysokości czuje się już to chłodniejsze, świeże górskie powietrze.
I muszę się przyznać, że nie doszłam nawet do połowy góry....
Mariola
Dzisiaj jadę samotnie do najdalej wysuniętej na zachód dzielnicy wielkiej aglomeracji – Horseshoe Bay.
Jako, że mieszkamy na terenach uniwersyteckich muszę dojechać do centrum, a stamtąd mogę płynąć promem na drugą stronę zatoki i tam łapać lokalny autobus, albo wprost z centrum wsiąść do ekspresowego autobusu jadącego autostradą do celu mojej wycieczki.
Decyduję się na tą pierwszą wersję, gdyż wydaje mi się, że jadąc takim wlokącym się po wąskich drogach autobusem, zatrzymującym się na wszystkich przystankach – lepiej poznam te przepiękne rejony.
I wcale się nie mylę.
Zarówno część północna, jak i zachodnia Vancouver są wyjątkowo malownicze. To właśnie tu nalepiej widać to bezpośrednie połączenie gór z oceanem.
Mój autobusik jedzie wzdłuż morza, jako - że jest prawie pusty - widoczność mam wspaniałą po obu stronach drogi.\
Po prawej zbocza górskie z rzadka rozrzuconymi domami, po lewej półwyspy, zatoczki, niektóre z piaszczystymi mini plażami, niektóre skalisto-kamieniste. Między drzewami połyskuje ocean.
W pewnym momencie mijamy głęboko wrzynający się w ląd fiord z mnóstwem jachtów.
Ładnie tu, no to sobie wysiądę. Jeszcze się upewniam u kierowcy jak często jeżdżą autobusy.
Mam 40 minut do następnego – akurat wystarczy na oblukanie najbliższej okolicy.
Przystanek jest przy fajnym hoteliku z knajpką, a tuż obok wejście do mariny West Vancouver.
Jest ona położona na skalistym wybrzeżu w cichym, nie narażonym na jesienno-zimowe sztormy fiordzie, tworzącym naturalny port.
Tych jachtów stoi tu mnóstwo, jest też klub z elegancką restauracją w budynku nad samą wodą. Wejścia strzegą indiańskie totemy.
Ponieważ mam jeszcze trochę czasu do następnego autobusu idę drogą ostro wspinającą się na zbocze i oglądam wille w widokiem na marinę.
A za tą pierwszą przystanią jachtową, są kolejne...
Roślinność iście śródziemnomorska!!!!
Pewnie to miło mieć piękną willę w takiej okolicy i w dodatku z własnym jachtem pod domem!!!!
Mariola
Tam faktycznie każdy mieszkaniec ma jakiś jacht, łódkę, itp.
Rzeczywiscie bardzo duzo tych marin i jachtów,ale to świadczy też o zamozności społeczeństwa . Zarabiają odpowiednio dużo, więc stac ich i to patrząc na ilości tych łodek nie tylko wąska grupe bogaczy ale w miare przecietnego obywatela. Fajnie..
No trip no life
Plumeria, Nelcia,
Tam jest takie urozmaicone wybrzeże, tyle zatoczek i wysepek, że wcale się nie dziwię, że tak jest popularne żeglowanie.
No, a poza tym klimat im sprzyja, zimy są całkiem łagodne...Nie tak jak w pozostałej części Kanady.
A jeszcze do tego mieszkańcy Van są bardzo "usportowieni", a żeglarstwo jest w czołówce ich zamiłowań sportowych!!!!
Mariola
Jeszcze krótka jazda autobusem i już jesteśmy w Horseshoe Bay.
Autobus zjeżdża ostro w dół prawie do samej plaży, gdzie ma przystanek w pobliżu terminala promowego. Stąd odpływają promy na pobliskie wysepki, a także do małych miasteczek położonych bardziej na północ.
Horseshoe Bay było niegdyś małą wioską, której mieszkańcy żyli z połowu wielorybów. Później mieszkańcy Van zaczęli tu przyjeżdżać na ryby, z czasem pobudowali tu swoje letnie domy.
Miejscowość jest bardzo ładna, leży nad zatoką ze wszystkich stron otoczoną górami.
Jest tu nieduża plaża, a wzdłuż niej park z ławeczkami i miejscami piknikowymi, gdzie można sobie ugrillować swieżo kupioną od rybaków rybkę.
Równolegle do parku biegnie uliczka pełna knajpek, lodziarni, sklepów z pamiątkami. Są tu też małe pensjonaty i domki do wynajęcia.
Cicha, spokojna atmosfera, dobrze się tu czują także ptaki ....
Tu nawet jakieś skrzynki z instalacjami elektrycznymi (chyba???) muszą być ekologiczne i nie szpecić krzaczastej okolicy.
Tuż nad zatoką jest większy hotel z restauracją Boathouse, a koło niego drewniane molo.
Na drugim końcu zatoki jest przystań promowa, której stalowe konstrukcje szpecą nieco widok na okoliczne góry.
No, ale przecież i takie budowle są konieczne.
Nad samą plażą góruje błękitny drewniany budyneczek, w którym znajduje się jednocześnie informacja turystyczna, lodziarnia i wynajem kajaków.
Z boku leży totem indiański – nie wiem czy leży tylko chwilowo, bo powaliły go jakieś wichury, czy ma sobie po prostu tak leżeć.
Spaceruję po tym parku , przysiadam na ławce i delektuję się widokiem. Wszystko takie malutkie, wszędzie blisko.
W zasięgu ręki i fajna pizzeria i toaleta i lodziarnia i wygodne ławki z niesamowitym widokiem....
Na koniec pobytu idę do terminala promowego i biorę rozkład rejsów.
I już postanawiam, że w ostatnim dniu pobytu w mieście, gdy mąż już zakończy swoje obowiązki, musimy tu ponownie przyjechać i popłynąć na jakąś fajną wysepkę!!!!
Mariola
Niesamowite, nawet skrzynie z instalacjami są pod kolor otaczającej przyrody,aby z nią harmonizować..
No trip no life
Mogłabym tam mieszkać - mają wszytsko, czego mi trzeba - morze, góry, jachty..... tam bym mieszkała w lecie, a na zimę - na Karaiby albo Hawaje.....