--------------------

____________________

 

 

 



Kenia na włąsną rękę

1 wpis / 0 nowych
alldonna
Obrazek użytkownika alldonna
Offline
Ostatnio: 9 lat 3 tygodnie temu
Rejestracja: 12 lut 2015
Kenia na włąsną rękę

Zapraszam do poczytania więcej o naszej wyprawie na własną rękę na mojego bloga,a tutaj co najlepsze Biggrin

Chętnie odpowiem na pytania, pomogę, podziele się doświadczeniami.

Bilet na Święta i Nowy rok kupiliśmy we wrześniu - 1600 zł za bilet w obie strony/os. i nie było lepszej ceny na ten termin.

Szukanie informacji o Kenii i podobnych wyprawach w Internecie okazało się dużym wyzwaniem. Większość ze znalezionych brzmiała tak: niebezpiecznie i drogo - było się można przestraszyć. Niejednokrotnie też informacje, które dostawałam były sprzeczne - jedni mówili bierz namiot, a inni bym absolutnie o nim zapomniała.

W wieczór przed wylotem zadzwoniła do mnie Paula koleżanka mówiąc, że jej znajoma kupiła bilet i leci jutro z nami samolotem. Zdzwoniłyśmy się natychmiast i już wiedziałam, że spędzimy trochę czasu razem, tym bardziej że to już kolejna wyprawa Magdy.

Na lotnisku czekał na nas znajomy z Internetu, który zabrał nas do swojego domu  w Ukundzie.

Ciemności na ulicach robiły dziwne wrażenie, tylu ludzi, zgiełk, toczące się życie nocne, a to wszystko jedynie pod światłem księżyca. Długo jechaliśmy przez miasto, ludzie nie zwracali na nas kompletnie uwagi.

Po wyjeździe z Mombasy zrobiło się niezwykle zielono, mknęliśmy drogą przez las mijając motory i samochody. Ukunda nie była wioską, jak ją sobie wyobrażałam przed wyjazdem ale małym turystycznym miasteczkiem. Dom Nicka nie był chatą ze strzechą z liści palmy, ale dużym mieszkalnym budynkiem. Nick mieszkał na parterze, wchodziło się bezpośrednio do pokoju z dwoma łóżkami, gdzie mieliśmy spać w którym stał też stół z krzesłami i sprzęty kuchenne.

Rano poszliśmy na Diani beach i przygotowywaliśmy się do wyjazdu na safari kolejnego dnia. Wieczorem to my gotowaliśmy dla naszych gospodarzy, ale przed domem i w afrykańskim stylu.

Podróż do Parku Tsavo  bardzo nas wymęczyła. Na szczęście przed wjazdem zatrzymaliśmy się na toaletę, kawę i placek chapati w zajeździe dla lokalsów prowadzonym przez muzułmanki. Miły ogród, plastikowe meble pokryte ceratą i muchy. Jako biali dostaliśmy filiżanki, a nie kubki jak Nick i Marvin (jego syn, który też z nami jechał). Kawa była rozpuszczalna i samemu ją było można wsypać. Zabawne, że kraj który produkuje wspaniałą kawę nie ma tradycji jej parzenia i picia. Poczuliśmy przypływ energii i już byliśmy gotowi na podbój Tsavo East!

Byłam zadziwiona rozmiarem parku i wielością zwierząt, prawdziwą atrakcją okazał się jednak kemping w tej dziczy. Wyzwanie 1 – iść pod busz, w ciemności do budynku łazienki bez światła. Wyzwanie 2 – opanować lęki gdy słyszy się ryczenie lwów przy ognisku. Wyzwanie 3 – wyjść z namiotu żeby zrobić siusiu.

O pięknie parków nie będę się rozpisywać – możecie to przeczytać na moim blogu. Bardziej podobało mi się Tsavo West. Widziałam praktycznie wszystkie zwierzęta, a kolejny nocleg też spędziliśmy na kempingu. Byliśmy 3 dni i był to idealny czas, ani za szybko, ani za długo.

Po powrocie do Mombasy Nick pomógł nam kupić bilet do Meru i odstawił nas do Mombasa Backpackers w Nyali Beach. Miejsce przepiękne, spokojne, tanie i przy plaży – mają też przepyszne jedzenie. Spędziliśmy tam dzień po czym nocnym autobusem ruszyliśmy z Magdą do Meru.

Koniec części pierwszej J

kranceswiata.blogspot.com

Wyszukaj w trip4cheap