to pozawracam Wam jeszcze głowę fotami z Uxmal i pozachwycam się trochę...
jak prawie w każdym majańskim miescie - i tu znajdziemy boisko do pelote
to jest rzecz jasna znacznie mniejsze niż to w Chichem Itza, co widać gołym okiem
idziemy do kolejnej Piramidy, po drodze mijamy bardzo malownicze ruinki - to El Palomar , podobne w stylu do rodzaju gołębnika - stąd nazwa - po prostu : Gołębnik
przed nami Piramida, na którą można wejść; widocznie nikt stąd jeszcze nie spadł
a po drodze - taki fajny stworek
schody na majańskie Piramidy sa strasznie niewygodne; zbyt wysokie stopnie powodują dyskomfort w pokonywaniu ich; pod górę- zadyszka, w dół- strach o kolanka (stare kolanka, bo młodzież skacze tu jak kozice górskie ) ; do tego potworna stromizna!!! - wg mniej jest znacznie ostrzej niż 45ᵒ
widoczki z pierwszego poziomu
up..up...
i wreszcie jestem!
nagrodą sa widoczki
widok na Piramidę Wróżbity
i na Pałac Gubernatora
stąd widać nawet nasz hotel , w którym spaliśmy ostatniej nocy przed zwiedzaniem Uxmal
(jedyny w okolicy! - ten biały budyneczek w lewym górnym rogu)
i znów na dole
coś uwiło gniazdko
i żegnamy się z tymi pięknymi ruinami ;
Może wielkością i rozmachem Uxmal nie dorównuje Chichen Itza, ale bardzo mi się tu podobało, szczególnie dlatego że była tu taka cisza i spokój, bez tych wszystkich setek kramików i handlarzy, a tłumy nadjechały, jak już opuszczaliśmy to zagubione w dżunglowatym lesie miasto Majów.
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy na mapie Jukatanu było małe miasteczko Campeche, o istnieniu którego nie miałam bladego pojęcia, zanim nie pojechałam do Meksyku; na pierwszy rzut oka to taka niczym niewyróżniająca się mieścinka - jakich mnóstwo w tym kraju, - ale wejdźcie tylko na teren Starego Miasta..... – no szczęka opada i leży doprawdy nisko – tutaj po prostu nie można przestać focić… - no miasteńko śliczności!; jest tu tak obłędnie kolorowo, że nie wiadomo na czym skupić oczy
Campeche, o pięknie brzmiącej pełnej nazwie: San Francisco de Campeche - jest stolicą stanu o takiej samej nazwie; zostało założone przez Konkwistadorów w 1540 roku – jak to w Meksyku – w miejscu dawnego, zniszczonego miasta Majów - Canpech i jest to chyba jedyne miasto na Jukatanie a na pewno jedyne gdzie widzieliśmy - mury obronne, co wynika z faktu, że kiedyś miasto było notorycznie napadane przez piratów i inne tego typu różne męty tego świata, chętne na szybkie i łatwe łupy, stąd konieczność obrony wymusiła na mieszkańcach budowę murów; dziś w ich obrębie mieści się urokliwe Centro Storico - zupełnie nikomu nieznane, bo i z niczego specjalnego nie słynące…, ale za to pocztówkowo-folderowe!
Wchodzimy na teren Centro Storico Bramą Morską - Puerta del Mar
oto Mury Miejskie- widok rzadki w miastach na Jukatanie
wejscie na "rynek" - do Parku Principal - to takie małe, tętniace sece Campeche
wielgachna "Altana" po środku placu,
Katedra Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia - czyli ładniej brzmiąca po hiszpańsku: Catedral de Nuestra Señora de la Purísima Concepción
scenki rodzinne w niedzielne popołudnie...
idziemy połazić troszkę po miasteczku....
no San Francisco pełną gębą!!! no dobra: Capeche de San Francisco
Bardzo miło jest spacerować po takich uliczkach i patrzeć na takie ładne stare domy;
a wszystkie odmalowane aż miło, czyściutkie, świeżutkie… , no przyjemnie oko zawiesić...
El Palacio Centro Cultural - ten ładny kolonialny budynek zajmuje cały jeden bok placu w Parku Principal w historycznym centrum Campeche.
jakiś ślepowron, czy wilgowron- coś takiego... no latająca kura inaczej upierzona
handelek uliczny
no i pucybut...
a pucybut w Meksyku - to prawdziwa Instytucja!
nie tylko wyczyści Wam buty, bo to przede wszystkim, ale - ale u takiego gościa można kupić np: kielonek tequili albo i wiecej kielonków ; jednego papieroska , albo cygaro na sztuki, no i różne takie dziwne rzeczy na sztuki a nawet i na godziny
Prawda, że śliczniusie to miasteńko?
mnie urzekła tu ta kolonialna atmosferka jeszcze bardziej niż w Meridzie; mimo, że na każdym kroku (w sensie architektonicznym) czuć tu „ducha Hiszpanii” (no bo jakże inaczej w starej kolonii hiszpańskiej? ) – to jednak zdecydowanie mocno i przede wszystkim panuje tu stricte karaibski powiew! ; ja uwielbiam tą swoistą hiszpańsko-karaibską mieszaninę, wszystko jest takie po troszę zmiksowane przez stulecia i widać to i poczuć można nie tylko w architekturze, ale i w kuchni, w muzyce, w świętach i tradycjach, w ubiorach i kolorach, w stylu życia…. zawsze taki mix jest swoisty i niepowtarzalny, szczególnie tu - na Karaibach! ; coś podobnego istnieje też na Kubie, ale jednak w nieco innej, „kubańskiej wersji” i pewnie też w wielu innych miejscach Ameryki Środkowej i Łacińskiej, ale do tych innych nie dotarłam jeszcze póki co, więc nie będę snuć dalej takowych „hipotez”
no dobra.... trochę zgłodniałyśmy, więc idziemy coś wrzucic na ruszcik....
zgłodniałysmy nieco; idziemy więc na coś tutejszego... do fajnej lokalnej knajpki polecanej jako jedna z kilku przez naszego Artura (pilota)
w oczekiwaniu na zamówienie słuchamy knajpowego grajka brzdąkajacego "do kotleta"
i chłodzimy się piwkiem, które wjeżdża na stół; z odpowiednią nazwą jak na czasy które nam teraz nastały
pierwsza na stół wjeżdża lokalna zupa - to tzw. puchero (jadłam kiedyś cos podobnego (tak samo się nazywało) na którejś z wysp kanaryjskich, ale wersja wyspiarska miała bardziej gulaszowatą konsystencję, niż ta zupa serwowana tutaj)
i za chwilę wjeżdża danie główne, czyli - pollo al mole - kurczak serwowany na dość ostro - smarowany salsą i polewany sosem czekoladowym! ; no powiem Wam, że zaskakująco smaczne takie niecodzienne połączenie smaków!
po powrocie pokusiłam się nawet i zaserwowałam takie coś mężowi - z tym że nie przywiozłam oryginalnego sosu z Meksyku, tylko jako bazę sosu użyłam maszego wedlowskiego kakao
małż zjeść- zjadł (bo nie ugotowałam nic innego w zamian, w razie porażki! ) , ale poprosił grzecznie, żeby już wiecej nie serwować mu tego typu hybryd kulinarnych , a z salsą chyba przesadziłam, bo wypił do tego wiadro piwa!
w tej knajpce, po raz pierwszy spotkałam taki bardzo ciekawy patent: niby zwykły wieszaczek, a jakie to pomocne! - wchodzimy do knajpki, siadamy przy stoliku i zwykle te wszystkie nasze torby, plecaczki, aparaty i pakunki (szczególnie podczas wycieczek, gdzie sporo się tego po człowieku pałęta, więcej niż zwykle) - wędrują najczęściej na podłodze lub zawieszane są na oparciach krzeseł, a tu kelner widząc "takich jak my" szybko leci do nas z takim oto wieszakiem na "bagaże"; prosta, zwykła rzecz, a bardzo to wygodne i pierwszy raz się z czymś takim spotkałam!
podziwiam jeszcze malunki na ścianach... (Katedra w Campeche na Placyku, w czasie wielkiej powodzi; kiedy to wody z zatoki meksykańskiej zalały Campeche )
i najedzone (żeby nie powiedzieć : obżarte) ledwie sie stamtąd wytaczamy.... l
ale kto na Boga wiedział, że tyle tego przyniosą!!! ??? - nauczone więc doświadczeniem, kolejne lunche zamawiałyśmy potem - wyłącznie jednodaniowe
i wracamy powolutku do miejsca zbiórki....
po drodze różne "babskie" sklepiki...
i snagle mijamy sklep z tkaninami; no wlazłam - a jakże! - głownie z ciekawości, bo ze dwa lata szukam już u nas po sklepach czerwonego materiału w białe drobne groszki i nigdzie nie mogę czegoś takiego utrafić, poza faktem, że w Warszawie takich sklepów zostało już na lekarstwo) - rozgladam się i... prawie zemdlałam!!! - jest! i to taki gatunkowo jakiego szukałam, nie żadne flanele, ani bistory czy inne przezroczyste "plastiki' - tylko cudowna, zwiewna, leciutka tkaninka, mieszaneczka bawełny i czegoś jedwabistego, no marzenie.... kupiłam natychmiast!!! ;
W życiu bym się nie spodziewała, że aż w Meksyku znajdę coś, co od tak dawna szukam... , w dodatku za jakieś grosze... )
i opuszczamy śliczne, kolorowe Campeche
jeszcze kilka pstryków z nad zatoki meksykańskiej...
i opuszczając Campeche, opuszczamy tym samym - Półwysep Jukatan....
teraz zmierzamy już w stronę stanu Chiapas, gdzie będziemy podziwiać niesamowite, przepiękne ruiny majańskiego miasta Palengue, ale to już w kolejnej odsłonie.... jak uporzadkuje wciąż czekające zdjęcia....
Oooo... kurczaczek w sosie mole uwielbiamy Sos przywiozłam z Meksyku i trzymam zapasy w lodówce. Kupiony od kobietki na ulicy jest dużo lepszy niż ten ze sklepu. A jak się starała wytłumaczyć, że ten najciemniejszy, to spali żołądek gringo i jak odetchnęła, gdy zrozumiałam ...
to pozawracam Wam jeszcze głowę fotami z Uxmal i pozachwycam się trochę...
jak prawie w każdym majańskim miescie - i tu znajdziemy boisko do pelote
to jest rzecz jasna znacznie mniejsze niż to w Chichem Itza, co widać gołym okiem
idziemy do kolejnej Piramidy, po drodze mijamy bardzo malownicze ruinki - to El Palomar , podobne w stylu do rodzaju gołębnika - stąd nazwa - po prostu : Gołębnik
przed nami Piramida, na którą można wejść; widocznie nikt stąd jeszcze nie spadł
a po drodze - taki fajny stworek
schody na majańskie Piramidy sa strasznie niewygodne; zbyt wysokie stopnie powodują dyskomfort w pokonywaniu ich; pod górę- zadyszka, w dół- strach o kolanka (stare kolanka, bo młodzież skacze tu jak kozice górskie ) ; do tego potworna stromizna!!! - wg mniej jest znacznie ostrzej niż 45ᵒ
widoczki z pierwszego poziomu
up..up...
i wreszcie jestem!
nagrodą sa widoczki
widok na Piramidę Wróżbity
i na Pałac Gubernatora
stąd widać nawet nasz hotel , w którym spaliśmy ostatniej nocy przed zwiedzaniem Uxmal
(jedyny w okolicy! - ten biały budyneczek w lewym górnym rogu)
i znów na dole
coś uwiło gniazdko
i żegnamy się z tymi pięknymi ruinami ;
Może wielkością i rozmachem Uxmal nie dorównuje Chichen Itza, ale bardzo mi się tu podobało, szczególnie dlatego że była tu taka cisza i spokój, bez tych wszystkich setek kramików i handlarzy, a tłumy nadjechały, jak już opuszczaliśmy to zagubione w dżunglowatym lesie miasto Majów.pstryki z okolicy
Piea
Piea, masz takie fantastyczne, mega kolorowe zdjęcia, że zmusisz mnie do zaprzestania relacji.
A zbliżam sie do Palenque, potem Uxmal
Jorguś
No ja Cię zaprzestanę! - co Ty gadasz? ja? zmuszać? - a w życiu!
a kolorki na zdjęciach- to tylko sprawka słonka (no i może jeszcze ciut ustawień w aparatce )
(Ja tez zbliżam się do Palenque... może się "skrzyżujemy" - choć każde z innej strony )
Piea
wow ,alez to strome !!!
No trip no life
Ostatnim miejscem, które odwiedziliśmy na mapie Jukatanu było małe miasteczko Campeche, o istnieniu którego nie miałam bladego pojęcia, zanim nie pojechałam do Meksyku; na pierwszy rzut oka to taka niczym niewyróżniająca się mieścinka - jakich mnóstwo w tym kraju, - ale wejdźcie tylko na teren Starego Miasta..... – no szczęka opada i leży doprawdy nisko – tutaj po prostu nie można przestać focić… - no miasteńko śliczności!; jest tu tak obłędnie kolorowo, że nie wiadomo na czym skupić oczy
Campeche, o pięknie brzmiącej pełnej nazwie: San Francisco de Campeche - jest stolicą stanu o takiej samej nazwie; zostało założone przez Konkwistadorów w 1540 roku – jak to w Meksyku – w miejscu dawnego, zniszczonego miasta Majów - Canpech i jest to chyba jedyne miasto na Jukatanie a na pewno jedyne gdzie widzieliśmy - mury obronne, co wynika z faktu, że kiedyś miasto było notorycznie napadane przez piratów i inne tego typu różne męty tego świata, chętne na szybkie i łatwe łupy, stąd konieczność obrony wymusiła na mieszkańcach budowę murów; dziś w ich obrębie mieści się urokliwe Centro Storico - zupełnie nikomu nieznane, bo i z niczego specjalnego nie słynące…, ale za to pocztówkowo-folderowe!
Wchodzimy na teren Centro Storico Bramą Morską - Puerta del Mar
oto Mury Miejskie- widok rzadki w miastach na Jukatanie
wejscie na "rynek" - do Parku Principal - to takie małe, tętniace sece Campeche
wielgachna "Altana" po środku placu,
Katedra Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia - czyli ładniej brzmiąca po hiszpańsku: Catedral de Nuestra Señora de la Purísima Concepción
scenki rodzinne w niedzielne popołudnie...
idziemy połazić troszkę po miasteczku....
no San Francisco pełną gębą!!! no dobra: Capeche de San Francisco
Bardzo miło jest spacerować po takich uliczkach i patrzeć na takie ładne stare domy;
a wszystkie odmalowane aż miło, czyściutkie, świeżutkie… , no przyjemnie oko zawiesić...
El Palacio Centro Cultural - ten ładny kolonialny budynek zajmuje cały jeden bok placu w Parku Principal w historycznym centrum Campeche.
jakiś ślepowron, czy wilgowron- coś takiego... no latająca kura inaczej upierzona
handelek uliczny
no i pucybut...
a pucybut w Meksyku - to prawdziwa Instytucja!
nie tylko wyczyści Wam buty, bo to przede wszystkim, ale - ale u takiego gościa można kupić np: kielonek tequili albo i wiecej kielonków ; jednego papieroska , albo cygaro na sztuki, no i różne takie dziwne rzeczy na sztuki a nawet i na godziny
Prawda, że śliczniusie to miasteńko?
mnie urzekła tu ta kolonialna atmosferka jeszcze bardziej niż w Meridzie; mimo, że na każdym kroku (w sensie architektonicznym) czuć tu „ducha Hiszpanii” (no bo jakże inaczej w starej kolonii hiszpańskiej? ) – to jednak zdecydowanie mocno i przede wszystkim panuje tu stricte karaibski powiew! ; ja uwielbiam tą swoistą hiszpańsko-karaibską mieszaninę, wszystko jest takie po troszę zmiksowane przez stulecia i widać to i poczuć można nie tylko w architekturze, ale i w kuchni, w muzyce, w świętach i tradycjach, w ubiorach i kolorach, w stylu życia…. zawsze taki mix jest swoisty i niepowtarzalny, szczególnie tu - na Karaibach! ; coś podobnego istnieje też na Kubie, ale jednak w nieco innej, „kubańskiej wersji” i pewnie też w wielu innych miejscach Ameryki Środkowej i Łacińskiej, ale do tych innych nie dotarłam jeszcze póki co, więc nie będę snuć dalej takowych „hipotez”
no dobra.... trochę zgłodniałyśmy, więc idziemy coś wrzucic na ruszcik....
c.d.n....
Piea
Jak dla mnie to widok z USA.
A schody diabelsko strome. Pewnie bylyby dla mnie nie lada wyzwaniem.
Zobacz mnie na Facebooku Relaks na drutach!
hi..hi... no do USA całkiem blisko , ale to Mexico! ; fakt, Campeche to zaskakujaco czyściutkie miasteczko
Piea
kontynuujmy Campeche:
zgłodniałysmy nieco; idziemy więc na coś tutejszego... do fajnej lokalnej knajpki polecanej jako jedna z kilku przez naszego Artura (pilota)
w oczekiwaniu na zamówienie słuchamy knajpowego grajka brzdąkajacego "do kotleta"
i chłodzimy się piwkiem, które wjeżdża na stół; z odpowiednią nazwą jak na czasy które nam teraz nastały
pierwsza na stół wjeżdża lokalna zupa - to tzw. puchero (jadłam kiedyś cos podobnego (tak samo się nazywało) na którejś z wysp kanaryjskich, ale wersja wyspiarska miała bardziej gulaszowatą konsystencję, niż ta zupa serwowana tutaj)
i za chwilę wjeżdża danie główne, czyli - pollo al mole - kurczak serwowany na dość ostro - smarowany salsą i polewany sosem czekoladowym! ; no powiem Wam, że zaskakująco smaczne takie niecodzienne połączenie smaków!
po powrocie pokusiłam się nawet i zaserwowałam takie coś mężowi - z tym że nie przywiozłam oryginalnego sosu z Meksyku, tylko jako bazę sosu użyłam maszego wedlowskiego kakao
małż zjeść- zjadł (bo nie ugotowałam nic innego w zamian, w razie porażki! ) , ale poprosił grzecznie, żeby już wiecej nie serwować mu tego typu hybryd kulinarnych , a z salsą chyba przesadziłam, bo wypił do tego wiadro piwa!
w tej knajpce, po raz pierwszy spotkałam taki bardzo ciekawy patent: niby zwykły wieszaczek, a jakie to pomocne! - wchodzimy do knajpki, siadamy przy stoliku i zwykle te wszystkie nasze torby, plecaczki, aparaty i pakunki (szczególnie podczas wycieczek, gdzie sporo się tego po człowieku pałęta, więcej niż zwykle) - wędrują najczęściej na podłodze lub zawieszane są na oparciach krzeseł, a tu kelner widząc "takich jak my" szybko leci do nas z takim oto wieszakiem na "bagaże"; prosta, zwykła rzecz, a bardzo to wygodne i pierwszy raz się z czymś takim spotkałam!
podziwiam jeszcze malunki na ścianach... (Katedra w Campeche na Placyku, w czasie wielkiej powodzi; kiedy to wody z zatoki meksykańskiej zalały Campeche )
i najedzone (żeby nie powiedzieć : obżarte) ledwie sie stamtąd wytaczamy.... l
ale kto na Boga wiedział, że tyle tego przyniosą!!! ??? - nauczone więc doświadczeniem, kolejne lunche zamawiałyśmy potem - wyłącznie jednodaniowe
i wracamy powolutku do miejsca zbiórki....
po drodze różne "babskie" sklepiki...
i snagle mijamy sklep z tkaninami; no wlazłam - a jakże! - głownie z ciekawości, bo ze dwa lata szukam już u nas po sklepach czerwonego materiału w białe drobne groszki i nigdzie nie mogę czegoś takiego utrafić, poza faktem, że w Warszawie takich sklepów zostało już na lekarstwo) - rozgladam się i... prawie zemdlałam!!! - jest! i to taki gatunkowo jakiego szukałam, nie żadne flanele, ani bistory czy inne przezroczyste "plastiki' - tylko cudowna, zwiewna, leciutka tkaninka, mieszaneczka bawełny i czegoś jedwabistego, no marzenie.... kupiłam natychmiast!!! ;
W życiu bym się nie spodziewała, że aż w Meksyku znajdę coś, co od tak dawna szukam... , w dodatku za jakieś grosze... )
i opuszczamy śliczne, kolorowe Campeche
jeszcze kilka pstryków z nad zatoki meksykańskiej...
i opuszczając Campeche, opuszczamy tym samym - Półwysep Jukatan....
teraz zmierzamy już w stronę stanu Chiapas, gdzie będziemy podziwiać niesamowite, przepiękne ruiny majańskiego miasta Palengue, ale to już w kolejnej odsłonie.... jak uporzadkuje wciąż czekające zdjęcia....
no to chwilowo: Adios Amigos !
Piea
Spróbowałabym tego kurczaka w czekoladzie,ale w wersji mniej ostrej . Brzmi i wygląda bardzo ciekawie
Biedny mąż he he ale intencje miałaś dobre
No trip no life
Oooo... kurczaczek w sosie mole uwielbiamy Sos przywiozłam z Meksyku i trzymam zapasy w lodówce. Kupiony od kobietki na ulicy jest dużo lepszy niż ten ze sklepu. A jak się starała wytłumaczyć, że ten najciemniejszy, to spali żołądek gringo i jak odetchnęła, gdy zrozumiałam ...
W domu z tym sosem serwuję czasami żeberka
Margerytka