W Zanzibar Town robi się dość gęsto na drodze. My trzymamy się głównej drogi, bo już mamy wypatrzony parking.
Światowa ta stolica, nawet światła drogowe są.
Słowo wyjaśnienia, Zanzibar Town to stolica, natomiast Stone Town to starówka w tejże stolicy. Parkujemy tuż na granicy starówki na całkiem sporym parkingu. Podchodzi pani parkingowa i wystawia kwitek na 1000 tsh. Ja na to, że nie mam tanzanskich szylingów, mam jedynie dolce. Ale jednak się nie rozumiemy. Pani zawzięcie macha kwitkiem, a ja uporczywie powtarzam: dolar dolar. Pani wyciąga z saszetki banknot 2000tsh. Czyżby cena wzrosła? Ja uporczywie: dolar dolar. Pani składa broń i wtyka kwitek za wycieraczke i odchodzi.
My też odchodzimy w kierunku mniej więcej lini wody. Po drodze wchodzimy do pierwszego napotkanego kantoru i wymieniamy te dolary na miejscową walute. Pani w okienku prosi o paszport i po kursie innym niż na tablicy wypłaca całkiem pokaźny plik banknotów.
Dla tych co jadą: 1$=2100tsh, około. Opłaca się płacić tsh bo zawsze wychodzi taniej, na szybko liczą 1$=2000tsh.
Miało być teraz małe zwiedzanie ale okazuje się, że już jest dawno po 13. Jak to się stało to nie wiem. To ten gumowaty czas. Chcemy od razu popłynąć na Prison Island i ewentualnie potem jeszcze gdzieś się poplątać.
Internety mówią, że w porcie można najwięcej się potargować o cene tej mini wycieczki. Ale nie dotarłyśmy do portu, choć dzielnie walczyłyśmy. Pierwszych trzech naganiaczy udało się spławić. Ale czwarty był tak uparty, że wygrał, w sumie chyba dlatego, że chciał nas wieźć autem do tego portu, a już było tak gorąco.... No i utargowałyśmy 50% ceny plus czas na nurki snurki. Wszystko razem 15$ od osoby.
No to jedziemy.
Start był trudny, bo koreczek w mieście, ale pilot poprzestawiał wszystkich.
A oto część portu dla małych turystycznych łódek. Na taką jedną zmieści się z 10 osób. I w sumie jednak warto tam dotrzeć samemu i na miejscu negocjować. A dla oszczędnych to nawet można się dogadać z innymi żeby popłynąć razem.
A tam całkiem całkiem z tyłu po lewej, między statkami jest właśnie Prison Island.
No to odpływamy. Tylko we dwie. Łódka do naszej dyspozycji. Z kapitanem ustalamy plan. Najpierw nurki snurki przez pół godzinki. Potem wysepka przez godzinke. Kapitan cały czas do naszej dyspozycji, nie odpływa, nie zabiera innych pasażerów.
Odbijamy, oglądamy miasto.
Widok na House of Wonders, ten duży biały budynek. A po prawej, pod czerwonym dachem, restauracja. Polecam, dobre jedzenie i w rozsądnej cenie.
Opływamy plaże by dotrzeć do miejsca na wskoczenie do wody.
Wśród drzew stare więzienie, od którego wyspa otrzymała nazwę.
Jest odpływ. Rafa wystaje ponad wodę. Kapitan mówi, że tam można sobie krzywdę teraz zrobić. Stajemy kawałek dalej.
Ale się zasiedziałam w tej wodzie. Już wszystko zmarszczone.
Kapitan podwozi nas do brzegu i umawiamy się, że za godzinke wracamy.
Bardzo ładnie wszystko na wysepce jest zrobione, pomosty, ścieżki, murki.
Wjeście do rezerwatu z żółwiami $4 od osoby. Są też przewodnicy, pewnie można sobie zażyczyć jednego (po angielsku, niemiecku lub francuzku) ale za napiwek. Pewna nie jestem, bo my bez przewodnika. Na wejściu każdy dostaje do ręki troche zieleniny i można dokarmiać zwierzyne.
Są ścieżki, ale nie trzeba się ich trzymać. Trzeba jednak patrzyć pod nogi bo wszystko, dosłownie wszystko, jest zaminowane. Chyba za mało obsługa sprząta, albo tak po tej zielenine dwójeczki są częste.
Maluchy też są. A najstarsze babcie mają prawie 200 lat.
A za płotem inna fauna.
Przechadzamy się potem by oglądnąc wiezienie. Powstało końcem 19w dla niesfornych niewolników. Jednak nigdy nie zostało użyte jako więzienie. Przez chwile spełniało funkcje izolatki dla chorych na żółtą febre, a potem po prostu jako obiekty wypoczynkowo-wakacyjny. Teraz jest knajpa i wydaje mi się, że mały hotelik.
I wracamy powoli na nasz jacht, godzinka szybko mineła.
Ciemno się robi na niebie. I przy zaokretowaniu zaczyna lekko kropić deszcz.
Wysiadamy w porcie głodne jak wilki i szwędamy się wposzukiwaniu jakiejś atrakcyjnej kanjpki
I trafiłyśmy do 6° South na taras.
Zamawiamy owoce moża dla dwójki i drinki ze słomką. Drinki świetne, jeden z ogórkiem i pieprzem, drugi z wanilią. Na przystawke wchodzą paluszki "chlebowe" i masło. Potem danie główne, przepyszne, najlepsza ośmiornica jaką w życiu jadłam. Dla nas ta porcja jest w sam raz, gdyby któraś z nas była facetem to ktoś by się nie najadł.
Restauracja bardzo fajna, taka cywilizowana, obsługa miła i szybka, wifi, ale dość drogo, rachunek 69500tsh.
Najedzone wracamy do auta, jest już po 17, a chcemu dojechać do hotelu przed zmrokiem, który zapada jeszcze przed 19.
Przy parkingu w sklepiku/budzie kupujemy zgrzewke wody, 6x1,5l za 5000tsh. Potem przeprawa z panią parkingową. Cena na kwitku 1000, wyciągam banknot 5000 bo taki najmniejszy miałam. Pani porywa pieniądz, odwraca się i odchodzi dziarskim krokiem. Więc nie wiem ile tak na prawde ten parking kosztuje.
W drodze do bazy tankujemy jeszcze.
Na drodze spory ruch, ale tylko w mieście.
I podjazd do naszego 4-gwiazdkowego hotelu
Na kolacje merlin, grilowany na poczekaniu w w przepysznej marynacie.
Potem już tylko kierunek bar. Choć na dzień dobry niemiła niespodzianka. Nasze all naturalnie obejmuje tylko lokalne alko. Panie za barem nie wszystkie mówią po angiesku, hm, zamawiamy drinki pokazując branzoletki. Dostajemy drinki i już odchodząc zostajemy zaczepione przez główną barmanke, że jeden z drinków nie jest z all, trzeba zapłacić. Twardo stawiamy opór, że to nie nasza wina, my pokazałyśmy opaski, a dziewczyna pokazała karte drinków. Mamy tego drina za darmo, dzieczyna ma mały ochrzan, ale niesmak pozostał. Kolejne kolejki złagodziły napięcie. I luz był aż do 22.00 kiedy to okazało się, że all inclusive się kończy! Nie pozostało nic innego jak grzecznie pójść spać.
W Zanzibar Town robi się dość gęsto na drodze. My trzymamy się głównej drogi, bo już mamy wypatrzony parking.
Światowa ta stolica, nawet światła drogowe są.
Słowo wyjaśnienia, Zanzibar Town to stolica, natomiast Stone Town to starówka w tejże stolicy. Parkujemy tuż na granicy starówki na całkiem sporym parkingu. Podchodzi pani parkingowa i wystawia kwitek na 1000 tsh. Ja na to, że nie mam tanzanskich szylingów, mam jedynie dolce. Ale jednak się nie rozumiemy. Pani zawzięcie macha kwitkiem, a ja uporczywie powtarzam: dolar dolar. Pani wyciąga z saszetki banknot 2000tsh. Czyżby cena wzrosła? Ja uporczywie: dolar dolar. Pani składa broń i wtyka kwitek za wycieraczke i odchodzi.
My też odchodzimy w kierunku mniej więcej lini wody. Po drodze wchodzimy do pierwszego napotkanego kantoru i wymieniamy te dolary na miejscową walute. Pani w okienku prosi o paszport i po kursie innym niż na tablicy wypłaca całkiem pokaźny plik banknotów.
Dla tych co jadą: 1$=2100tsh, około. Opłaca się płacić tsh bo zawsze wychodzi taniej, na szybko liczą 1$=2000tsh.
Miało być teraz małe zwiedzanie ale okazuje się, że już jest dawno po 13. Jak to się stało to nie wiem. To ten gumowaty czas. Chcemy od razu popłynąć na Prison Island i ewentualnie potem jeszcze gdzieś się poplątać.
Internety mówią, że w porcie można najwięcej się potargować o cene tej mini wycieczki. Ale nie dotarłyśmy do portu, choć dzielnie walczyłyśmy. Pierwszych trzech naganiaczy udało się spławić. Ale czwarty był tak uparty, że wygrał, w sumie chyba dlatego, że chciał nas wieźć autem do tego portu, a już było tak gorąco.... No i utargowałyśmy 50% ceny plus czas na nurki snurki. Wszystko razem 15$ od osoby.
No to jedziemy.
Start był trudny, bo koreczek w mieście, ale pilot poprzestawiał wszystkich.
A oto część portu dla małych turystycznych łódek. Na taką jedną zmieści się z 10 osób. I w sumie jednak warto tam dotrzeć samemu i na miejscu negocjować. A dla oszczędnych to nawet można się dogadać z innymi żeby popłynąć razem.
A tam całkiem całkiem z tyłu po lewej, między statkami jest właśnie Prison Island.
No to odpływamy. Tylko we dwie. Łódka do naszej dyspozycji. Z kapitanem ustalamy plan. Najpierw nurki snurki przez pół godzinki. Potem wysepka przez godzinke. Kapitan cały czas do naszej dyspozycji, nie odpływa, nie zabiera innych pasażerów.
Odbijamy, oglądamy miasto.
Widok na House of Wonders, ten duży biały budynek. A po prawej, pod czerwonym dachem, restauracja. Polecam, dobre jedzenie i w rozsądnej cenie.
Opływamy plaże by dotrzeć do miejsca na wskoczenie do wody.
Wśród drzew stare więzienie, od którego wyspa otrzymała nazwę.
Jest odpływ. Rafa wystaje ponad wodę. Kapitan mówi, że tam można sobie krzywdę teraz zrobić. Stajemy kawałek dalej.
I chlup do wody
Kolory zdecydowanie przytłumione, bo słoneczko troche się schowało. Ale i tak było na co zerknąć.
Śledzie oglądnięte. Ciała ochłodzone. Wyruszamy na podbój wysepki.
Perejra, ale fajnie próbowałaś zniechęcić
Uwielbiam takie klimaty i z przyjemnością będę śledzić Twoją relację.
Ściskam
Agaciorek
Miałyście prywatnego kapitana szczęściary
No trip no life
hej...co tu taki zastój piszemy piszemy kochana)))
Dzięki za namiary na wypożyczalnie autek)))
Perejra- no ja już bym wylazła z tych raf i rybek choć uwielbiam podmorskie klimaty- ale ileż można pod wodą siedzieć??? Tchu brakuje
Ale się zasiedziałam w tej wodzie. Już wszystko zmarszczone.
Kapitan podwozi nas do brzegu i umawiamy się, że za godzinke wracamy.
Bardzo ładnie wszystko na wysepce jest zrobione, pomosty, ścieżki, murki.
Wjeście do rezerwatu z żółwiami $4 od osoby. Są też przewodnicy, pewnie można sobie zażyczyć jednego (po angielsku, niemiecku lub francuzku) ale za napiwek. Pewna nie jestem, bo my bez przewodnika. Na wejściu każdy dostaje do ręki troche zieleniny i można dokarmiać zwierzyne.
Są ścieżki, ale nie trzeba się ich trzymać. Trzeba jednak patrzyć pod nogi bo wszystko, dosłownie wszystko, jest zaminowane. Chyba za mało obsługa sprząta, albo tak po tej zielenine dwójeczki są częste.
Maluchy też są. A najstarsze babcie mają prawie 200 lat.
A za płotem inna fauna.
Przechadzamy się potem by oglądnąc wiezienie. Powstało końcem 19w dla niesfornych niewolników. Jednak nigdy nie zostało użyte jako więzienie. Przez chwile spełniało funkcje izolatki dla chorych na żółtą febre, a potem po prostu jako obiekty wypoczynkowo-wakacyjny. Teraz jest knajpa i wydaje mi się, że mały hotelik.
I wracamy powoli na nasz jacht, godzinka szybko mineła.
Ciemno się robi na niebie. I przy zaokretowaniu zaczyna lekko kropić deszcz.
Zółwie piekne !!
Czy rzeczywiście skorupy były z niebieskimi odcieniami czy mi sie wydaje ?
No trip no life
Wysiadamy w porcie głodne jak wilki i szwędamy się wposzukiwaniu jakiejś atrakcyjnej kanjpki
I trafiłyśmy do 6° South na taras.
Zamawiamy owoce moża dla dwójki i drinki ze słomką. Drinki świetne, jeden z ogórkiem i pieprzem, drugi z wanilią. Na przystawke wchodzą paluszki "chlebowe" i masło. Potem danie główne, przepyszne, najlepsza ośmiornica jaką w życiu jadłam. Dla nas ta porcja jest w sam raz, gdyby któraś z nas była facetem to ktoś by się nie najadł.
Restauracja bardzo fajna, taka cywilizowana, obsługa miła i szybka, wifi, ale dość drogo, rachunek 69500tsh.
Najedzone wracamy do auta, jest już po 17, a chcemu dojechać do hotelu przed zmrokiem, który zapada jeszcze przed 19.
Przy parkingu w sklepiku/budzie kupujemy zgrzewke wody, 6x1,5l za 5000tsh. Potem przeprawa z panią parkingową. Cena na kwitku 1000, wyciągam banknot 5000 bo taki najmniejszy miałam. Pani porywa pieniądz, odwraca się i odchodzi dziarskim krokiem. Więc nie wiem ile tak na prawde ten parking kosztuje.
W drodze do bazy tankujemy jeszcze.
Na drodze spory ruch, ale tylko w mieście.
I podjazd do naszego 4-gwiazdkowego hotelu
Na kolacje merlin, grilowany na poczekaniu w w przepysznej marynacie.
Potem już tylko kierunek bar. Choć na dzień dobry niemiła niespodzianka. Nasze all naturalnie obejmuje tylko lokalne alko. Panie za barem nie wszystkie mówią po angiesku, hm, zamawiamy drinki pokazując branzoletki. Dostajemy drinki i już odchodząc zostajemy zaczepione przez główną barmanke, że jeden z drinków nie jest z all, trzeba zapłacić. Twardo stawiamy opór, że to nie nasza wina, my pokazałyśmy opaski, a dziewczyna pokazała karte drinków. Mamy tego drina za darmo, dzieczyna ma mały ochrzan, ale niesmak pozostał. Kolejne kolejki złagodziły napięcie. I luz był aż do 22.00 kiedy to okazało się, że all inclusive się kończy! Nie pozostało nic innego jak grzecznie pójść spać.