--------------------

____________________

 

 

 



Wild, wild West

23 wpisów / 0 nowych
Ostatni wpis
Strony
achernar51swiat
Obrazek użytkownika achernar51swiat
Offline
Ostatnio: 4 godziny 15 minut temu
Rejestracja: 01 cze 2020
Wild, wild West

Choć od tej podróży minęło już sporo lat, obrazy rozległych przestrzeni Idaho i Wyoming, czerwonych skał Utah i Arizony, barwy i zapachy Yellowstone, majestat Wielkiego Kanionu i Yosemite, czy wreszcie łagodny, niczym w Toskanii, krajobraz kalifornijskich winnic wciąż jest żywy w mojej pamięci. Zatarciu ulegają szczegóły, ale wystarczy otworzyć album ze zdjęciami by cofnąć tę amnezję. A było tak...

 

Zaczęło się to bardzo dawno. Jako chłopiec byłem miłośnikiem westernów i zawsze chciałem zobaczyć zachodnią część USA. Mimo upływu lat to marzenie nie wygasało. Wreszcie przyszedł czas na jego realizację.

 

Samolotem Lufthansy lecimy do Frankfurtu, a potem już bezpośrednio do San Francisco. Lot, jak lot. W pamięci pozostały w zasadzie dwa obrazki: widok rozległych płaszczyzn lodowego paku u wybrzeży Grenlandii i różne odcienie barw lodu skuwającego tamtejsze fiordy. Wreszcie samolot obniża lot. Dostrzegamy charakterystyczne czerwone pylony Golden Gate Bridge przebijające warstwę zalegającej nad zatoką mgły, a po chwili nasz jumbo jet dotyka kołami ziemi. Jesteśmy w Ameryce.

 

Kalifornia i Park Narodowy Jeziora Kraterowego (Oregon)

 

 

Odbieramy z wypożyczalni samochód (czerwony Oldsmobile Alero) i w drogę! Pomimo tego, że w Polsce jest już noc nie czuję jakoś tej różnicy. Tu jest wczesne popołudnie i świeci słońce. Przejeżdżamy przez San Francisco i mostem Golden Gate wydostajemy się do Marine County. Mijamy Santa Rosa, za którą to miejscowością krajobraz staje się bardziej urozmaicony. Jest wiele wzgórz porośniętych iglakami i żółtą, spaloną przez słońce trawą. Dalej za Ukiah zaczynają się piękne lasy i góry, a droga staje się jeszcze bardziej malownicza. Robimy postój pod pierwszą napotkaną sekwoją, podziwiając ogrom tego drzewa. Zapada zmrok, przejeżdżamy jeszcze przez tzw. "Avenue of the Giants", przy której, jak sama nazwa wskazuje rosną olbrzymie sekwoje. Niestety, jest już ciemno, więc niewiele widać. Na pierwszym napotkanym campingu rozbijamy namiot i idziemy spać. Następnego dnia, jadąc przez Eurekę i Medford, docieramy do pierwszego w tej podróży parku narodowego i zarazem jedynego takiego parku w Oregonie - Crater Lake NP. Jest to przepiękne jezioro, leżące w kraterze wulkanu Mount Mazama. Liczy ono prawie 600 m głębokości, jest najgłębszym jeziorem w USA i posiada krystalicznie czyste wody, co nadaje mu intensywny niebieski kolor. Powstało ok. 7.700 lat temu w wyniku zapadnięcia się wierzchołka wulkanu w czasie erupcji. Jest bezodpływowe, a ubytek parującej wody jest uzupełniany wodą z topniejących śniegów. Jezioro bardzo rzadko zamarza, mimo że położone jest na wysokości około 1.880 m n.p.m. (280 m poniżej krawędzi krateru). Z jego wód wyłania się mała wysepka Wizard Island, która w istocie jest małym stożkiem wulkanicznym. Wznosi się ona ponad 230 m nad taflę wody. Mimo, że jest koniec czerwca i temperatura wynosi około +20°C, zbocza wokół jeziora i okolicę Visitor Center pokrywają jeszcze duże płaty śniegu, Spędzamy tu sporo czasu, a późnym popołudniem przez Chiloquin dojeżdżamy do miejscowości Silver Lake, gdzie spędzamy noc w motelu.

 

-----

 

Jadąc drogą Hwy 101 na północ, zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym po przejechaniu Golden Gate Bridge. Sam most był zakryty gęsto zalegającą mgłą, ale z lewej strony już zaczynał się odsłaniać widok na zatokę.

Na kamienistej plaży na wschodnim wybrzeżu Pacyfiku koło Crescent City, niedaleko granicy Kalifornii z Oregonem.

Nad Jeziorem Kraterowym (Crater Lake). Na jednym ze zdjęć widoczny jest fragment Wizard Island - wysepki, która w istocie jest stożkiem wulkanicznym.

Miejscowość Silver Lake w Oregonie to zaledwie kilka ulic. Na głównej z nich mieści się kościół protestancki, zbór Świadków Jehowy, kawiarnia, stacja benzynowa, poczta, sklep typu "mydło i powidło" i jedyny w miejscowości motel, w którym nocowaliśmy. Kawiarnia, w której chcieliśmy coś zjeść, była już zamknięta. Miłą niespodzianką było to, że mieszkanka Silver Lake, którą zapytaliśmy o inny lokal, w którym można dostać coś do jedzenia (i która poinformowała nas, że nie ma takiego) z własnej inicjatywy przygotowała nam kolację i przyniosła ją do motelu.

Oregon i Idaho

 

 

Rankiem przypadkowo zbaczamy z drogi i dojeżdżamy do miejscowości Fort Rock. Nie ma tam właściwie nic, oprócz małego cmentarzyka u stóp skalistego wzgórza, ale sceneria jest niczym z westernu. Wracamy na główną drogę i przez Great Sandy Desert, która jest wprawdzie pustkowiem ale nie piaszczystym, lecz porośniętym wszechobecnymi bylicami, dojeżdżamy do Riley. Następnie jedziemy odludną, ale piękną i suchą doliną rzeki Malheure do miejscowości Ontario, za ktorą wjeżdżamy na teren stanu Idaho. Gdzieś po drodze przekraczamy granicę strefy czasowej (jest to zaznaczone odpowiednią tablicą, umieszczoną na poboczu drogi) i posuwamy zegarki o godzinę do przodu. Przystajemy w stolicy stanu - Boise. Zwiedzamy historyczną część miasta z XIX-wieczną zabudową oraz monumentalny, wzorowany nieco na waszyngtońskim, kapitol stanowy. W Boise udaje nam się wypić normalne espresso, a nie lurę, którą Amerykanie nie wiadomo dlaczego nazywają kawą. Po tych atrakcjach kontynuujemy podróż przez ładne pasma niewysokich gór, docierając przez Mountain Home do Fairfield, gdzie jemy kolację. Późną nocą dojeżdżamy do campingu przy rezerwacie przyrody "Craters of the Moon" koło Arco. Później okazało się, że był to najdłuższy odcinek podróży pokonany w ciągu jednego dnia.

 

-----

 

W odległości kilku mil od Silver Lake leży miejscowość Fort Rock. Tu rzeczywiście "diabeł mówi dobranoc", Kilka domów, koniec asfaltowej drogi i (niewidoczny na zdjęciu) mały cmentarzyk pod skalistym wzniesieniem - to całe Fort Rock.

Tak wygląda jedna z głównych dróg w Oregonie, prowadzących na wschód w kierunku Idaho. Ten fragment, pomiędzy Silver Lake i Riley, przebiega przez tzw. Great Sandy Desert. Piasku - jak widać - jest jednak niewiele, pustynny obszar porastają bylice. Ruch samochodowy też niewielki.

Zatrzymaliśmy się na chwilę relaksu niedaleko granicy Oregonu i Idaho. Widoczne wzgórza otaczają dolinę rzeki Malheure.

 

Przed kapitolem stanowym w Boise, stolicy Idaho. Z racji dużel ilości uprawianych ziemniaków, Idaho jest nazywane "ziemniaczanym stanem". Nawet na tablicach rejestracyjnych samochodów z tego stanu widnieje napis "Famous potatoes" (słynne ziemniaki).

Droga, którą przemierzaliśmy stan Idaho, obfitowała w podobne widoki, jak na pierwszym zdjęciu. Do Fairfield dotarliśmy już wieczorem. Zdążyliśmy jeszcze coś zjeść w widocznej na zdjęciu restauracji i zrobić zakupy w miejscowym sklepie, w którym sprzedawano wszystko - od gwoździ i śrub po artykuły spożywcze. Nocowaliśmy na dużym campingu w pobliżu parku Craters of the Moon.

Craters of the Moon National Monument (Idaho) i Park Narodowy Yellowstone (Montana, Wyoming)

 

 

Po śniadaniu oglądamy Craters of the Moon. Ruszamy na Devil's Orchard Nature Trail - szlak wiodący wśród nagich, żółtoszarych skał przez płaskowyż, pokryty polami zastygłej lawy i porośnięty bylicami i karłowatymi drzewami. Pola lawy zostały uformowane przez magmę, wyciekającą przez pęknięcia skorupy ziemskiej kilkanaście tysięcy lat temu. Uczeni twierdzą jednak, że nie jest wykluczony ponowny nawrót aktywności wulkanicznej na tym obszarze. Co chwilę drogę przebiegają nam wszechobecne tu "chopmunks" (małe gryzonie podobne nieco do wiewiórek). Na terenie rezerwatu oglądamy jeszcze tzw. Big Crater oraz Inferno Cone - spory stożek wulkanicznego żużlu. Później przez Idaho Falls i ładne lasy za tym miastem jedziemy do West Yellowstone, leżącego już w sąsiednim stanie Montana. Robimy zakupy w miejscowym supermarkecie, oglądamy sklepy z pamiątkami i ruszamy do największej atrakcji tej części USA - Parku Narodowego Yellowstone. Najstarszy i jeden z największych parków narodowych USA leży na terenie kaldery olbrzymiego wulkanu, którego erupcja miała miejsce ok. 600.000 lat temu. O tym, że pod cienką skorupą ziemską wrze rozpalony ogień świadczą niespotykane nigdzie na świecie na taką skalę zjawiska geotermalne. Park skupia ponad połowę czynnych na naszej planecie gejzerów, tysiące fumaroli, gorących źródeł i wrzących błotnych kotłów. Ale Yellowstone to także przebogata fauna i flora. Spotkać można tu liczne gatunki ptaków i ssaków - świstaki, łosie, jelenie wapiti, bizony, oraz króla tych terenów - niedźwiedzia grizzly. Przepływające przez park rzeki Yellowstone, Firehole i Madison obfitują w ryby, o czym świadczą liczni spinningujący wędkarze (mimo że jest to park narodowy można wykupić tu pozwolenie na wędkowanie). Park porastają piękne lasy iglaste, które od czasu do czasu padają ofiarą naturalnych, bądź spowodowanych przez człowieka pożarów. Ostatni z wielkich pożarów miał miejsce w 1988 roku i strawił aż 36% powierzchni tutejszych lasów. Jego ślady w postaci wypalonych kikutów drzew są widoczne do dziś. Jedziemy początkowo wzdłuż rzeki Madison, a za Madison Junction skręcamy na południe w stronę słynnego gejzeru Old Faithful, wybuchającego regularnie średnio co 78 minut. W oczekiwaniu na erupcję zwiedzamy pobliski stylowy hotel Old Faithful Inn, a potem oglądamy fontannę wrzącej wody wyrzucaną przez gejzer na wysokość kilkudziesięciu metrów (30-55 m). Po tym spektaklu jedziemy w rejon Lower Geyser Basin gdzie podziwiamy mnóstwo mini gejzerów, fumaroli i gorących źródeł i stawów. Później, jadąc wzdłuż rzeki Firehole, docieramy do Midway Geyser Basin, na terenie którego oglądamy wspaniałe błękitno-szmaragdowe jeziorka z prawie wrzącą wodą, której potoki ściekają gdzieniegdzie do rzeki Firehole. Największe wrażenie robi jeziorko Saphire Pool z intensywnie ciemnobłękitną wodą oraz przepiękne źródło Grand Prismatic, wokół którego ziemia pokryta mineralnymi osadami prezentuje wspaniałą paletę barw. Są tu żółcie, brązy, czerwienie, szarości, fiolety a całość dopełnia błękit gorącego jeziorka. Wszechobecny, co może nie jest najprzyjemniejsze, jest zapach siarkowodoru. Ponieważ zbliża się wieczór, ruszamy na poszukiwanie noclegu. Postanawiamy znaleźć go poza parkiem. Jedziemy nad brzeg Yellowstone Lake, największego górskiego jeziora USA, położonego na wysokości 2.360 m n.p.m., po drodze oglądając ładne wodospady Kepler Cascades. Nad jeziorem zastaje nas zachód słońca. Poźniej, w okolicach Pahaska Tepee, opuszczamy park. Ponieważ w miejscowym motelu nie ma wolnych miejsc, odjeżdżamy kilka mil i znajdujemy ładne miejsce campingowe. Już mamy rozstawić namiot, gdy żona wskazuje mi tablicę z napisem: "Grizzly frequented area - camping at your own risk" (rejon nawiedzany przez niedźwiedzie grizzly - biwakowanie na własne ryzyko). Ponieważ nie ma innych "ryzykantów", nie decydujemy się na nocleg w tym miejscu i wracamy na duży parking do Pahaska Tepee by spędzić noc w samochodzie. Nie jesteśmy jedyni - w ten sposób nocują pasażerowie kilkunastu innych pojazdów. Rano po śniadaniu wracamy do parku. Zatrzymujemy się na krótki odpoczynek nad brzegiem Yellowstone Lake, a potem w okolicy Fishing Bridge oglądamy liczne bizony. Następnie kierujemy się do błotnego gejzeru Mud Vulcano i leżącego nieco wyżej Sour Lake, na brzegach którego leżą żółte osady wykrystalizowanej siarki. W drodze powrotnej spotykamy kolejne bizony, a całkiem spore ich stadko pasie się na łąkach mijanej następnie Hayden Valley. W końcu docieramy nad bystrą rzekę, noszącą nazwę Yellowstone. Przejeżdżamy przez most przerzucony nad 33-metrowym Upper Yellowstone Fall, za którym rozpoczyna się przepiękny Wielki Kanion Rzeki Yellowstone. Rwąca rzeka przebija się tu przez żółto-brązowe skały (stąd nazwa Yellowstone), spadając z 94-metrowego progu Lower Yellowstone Fall. Widok jest wspaniały, ale powrót spod wodospadu wymaga pokonania w górę kilkuset stopni na szlaku zwanym Uncle's Tom Trail (Szlak Wuja Toma). Po małym odpoczynku jedziemy do Tower Junction, w pobliżu którego oglądamy kolejny ładny wodospad, a w sklepie przy Visitor Center robimy pamiątkowe zakupy. Niestety, brak czasu uniemożliwia nam - czego do dziś żałuję - obejrzenie innej atrakcji Yellowstone, a mianowicie Mammoth Hot Springs - trawertynowych różnobarwnych skał, po których kaskadami ścieka gorąca woda. My kierujemy się w stronę uroczej doliny Lamar, a po niej jedziemy do Cooke City, gdzie opuszczamy park. Dalsza droga prowadzi nas bardzo ładnymi serpentynami na leżącą na wysokości 2.700 m n p.m. Dead Indian Pass (Przełęcz Martwego Indianina), a po niej czeka nas zjazd do Cody. W Cody zastaje nas wieczór. Krótki przystanek na żywnościowe zakupy i kolację, a potem jeszcze ok. 50 mil drogi na wschód, do miejscowości Greybull. Przyjeżdżamy poźno, po drodze nie ma żadnego motelu ani campingu, więc ponownie rozkładamy się w samochodzie, na dużym parkingu w pobliżu wojskowej bazy lotniczej.

 

-----

 

Devil's Orchard Nature Trail w parku Craters of the Moon (Kratery Księżycowe) wiedzie wśród takich wulkanicznych skał, porośniętych gdzieniegdzie krzewami i karłowatymi drzewkami. Nazwę Craters of the Moon nadano dlatego, że jałowa, wulkaniczna sceneria przypomina w niektórych miejscach powierzchnię Księżyca. Na szlaku spotykamy liczne wiewiórki tzw. "chopmunks".

Tuż za miejscowością West Yellowstone, leżącą w stanie Montana, wjeżdżamy na teren najstarszego na świecie i chyba najsłynniejszego w USA parku narodowego. Oczywiście, nie mogliśmy sobie odmówić pamiątkowego zdjęcia przy tablicy na granicy parku. Park narodowy Yellowstone leży na terytorium trzech stanów - Montany, Idaho i Wyoming (największa część). Jest on najstarszym parkiem narodowym na świecie. Został utworzony 1 marca 1872 roku. Na jego terenie znajdują się słynne gejzery, gorące źródła, wulkany błotne, fumarole i wodospady. Park usytuowany jest na rozległym wulkanicznym płaskowyżu, pod którym na głębokości 7-17 km znajduje się komora magmowa o długości 72 km, szerokości 30 km i głębokości 660 km. Ustalono, że na głębokości 300 km pod piwierzchnią również znajdują się silnie stopione skały. W przeszłości dochodziło w tym miejscu do eksplozji superwulkanu, które powodowały rozległe zniszczenia. Park narodowy jest rozcięty głębokim wąwozem rzeki Yellowstone. Przez park przechodzi kontynentalny wododział Ameryki. W 1978 roku Park Yellowstone został wpisany na listę światowego dziedzictwa kultury i przyrody UNESCO.

Nad rzeką Madison w zachodniej części Yellowstone NP. Właśnie nad tą rzeką widzieliśmy sporo wędkarzy. Rzeka ma długość 295 km. W pobliżu miejscowości Three Forks w stanie Montana łączy się ona z rzekami Jefferson i Gallatin, tworząc rzekę Missouri.

Potok gorącej wody spływający do rzeki Firehole i kolorowe osady wykrystalizowanych związków, głównie siarki i żelaza, przy parujących gorących źródłach. Teren dzisiejszego Parku Yellowstone zamieszkany był przez rdzenna ludność od co najmniej 11 tys. lat, natomiast pierwszymi białymi, którzy tu dotarli byli członkowie ekspedycji kapitana Meriwethera Lewisa (1774-1809) i porucznika Williama Clarka (1770-1838) w latach 1804-1806. Ze względu na unikatowość przyrodniczą i geologiczną, Kongres USA za prezydentury Ulyssesa Simpsona Granta (1822-1885) utworzył Park Narodowy w dniu 1 marca 1872 roku. Jednym z gorących orędowników powstania parku był amerykański geolog Ferdinand Vandeveer Hayden (1829-1887), którego imieniem została później nazwana jedna z większych dolin.

Podczas spaceru w Parku Yellowstone podziwiamy wiele gorących źródeł, gejzerów, fumaroli i innych zjawisk geotermalnych. Niesamowite są kolory gorących jeziorek i bogata paleta barw osadów mineralnych. Bardzo spektakularne są okolice Grand Prismatic Spring - największego gorącego źródła w Parku Yellowstone, należącego do kompleksu termalnego Midway Geyser Basin. Źródła tworzące jezioro o szerokości od 90 m do 120 m i głębokości 37 m wyrzucają ok. 2,2 tys. litrów wody na minutę. Temperatura wody wynosi od 64°C do 87°C. Jezioro, położone w południowo-zachodniej części parku, jest jednym z najbardziej znanych i rozpoznawalnych miejsc parku Yellowstone ze względu na feerię kolorów wody, porównywalną z rozszczepieniem światła przez pryzmat. Leży na szerokim kopcu, dzięki czemu woda zasilana z wewnętrznych źródeł równomiernie wypływa na wszystkie strony, a następnie wypłukanymi w podłożu kanałami zasila przepływającą nieopodal rzekę Firehole. Jezioro pierwszy raz opisał traper Osborne Russell w 1839 roku. Dzięki swojej wielobarwności, będącej efektem obecności glonów, w 1871 roku podczas jednej z wypraw nadano mu obecną nazwę. Wtedy także artysta Thomas Moran (1837-1926) uwiecznił je pierwszy raz na akwarelowych szkicach.

Kolejne gorące jeziorko, a za nim widoczne zniszczenia, jakie w drzewostanie Yellowstone wyrządził wielki pożar z 1988 roku.

Old Faithful (Stary Wierny) to chyba najbardziej znany gejzer w Yellowstone NP. Wybucha regularnie, średnio co 78 minut, wyrzucając fontannę gorącej wody na wysokość 30-55 m. Wyrzucana woda ma średnią temperaturę 95°C. Nazwa została nadana mu przez ekspedycję w 1870 roku i odzwierciedla fakt, że jego erupcje są dość dokładnie przewidywalne.

Wieczór nad Yellowstone Lake. Jezioro to jest największym wysokogórskim jeziorem w USA, Jest położone na wysokości 2.376 m n.p.m., a jego największa głębokość osiąga 118 m.

Rano następnego dnia zjedliśmy śniadanie w widocznej na zdjęciu restauracji w miejscowości Pahaska Tepee. Obsługujący nas kelner okazał się studentem z Poznania, zatrudnionym w ramach wakacyjnego programu "Work and Travel". Po śniadaniu, widoczną na drugim zdjęciu szosą wróciliśmy do Parku Yellowstone.

Krótki odpoczynek na brzegu Yellowstone Lake. Na horyzoncie widoczne są ośnieżone zbocza Gór Skalistych.

Bizony są największymi ssakami, żyjącymi w Ameryce Północnej. W parku Yellowstone żyje największa część ich populacji. W parku żyją też niedźwiedzie brunatne i czarne, pumy, wilki, kojoty, rosomaki, rysie, wydry, bobry, łosie, wapiti, widłorogi amerykańskie i wiele innych gatunków zwierząt. Często spotyka się ostrzeżenia przed niedźwiedziami.

Wielki Kanion Yellowstone. Rzeka Yellowstone przebija się tu wąwozem wśród skał o żółto-brązowym zabarwieniu (stąd nazwa Yellowstone). Rzeka ma długość 1.114 km i jest prawym dopływem Missouri. Jej źródła znajdują się w północno-zachodniej części stanu Wyoming w Górach Skalistych. Rzeka płynie w kierunku północnym przez Park Narodowy Yellowstone. Przepływa przez jezioro Yellowstone, tworząc następnie Woodospady Yellowstone i żłobiąc Wielki Kanion Yellowstone. Płynąc dalej na północ, w stanie Montana przecina ona górskie pasmo Absaroka i jest zasilana przez potoki spływające z gór w pobliżu Livingston, gdzie zmienia kierunek i biegnie dalej przez Wielkie Równiny na wschód w kierunku miasta Billings. Na drugim zdjęciu widoczny jest jeden z wodospadów Yellowstone - 94-metrowy tzw. Lower Yellowstone Fall. Położony wyżej tzw. Upper Yellowstone Fall ma wysokość 33 m.

Błotny wulkan, tzw. Sulphur Caldron (Siarkowy Kocioł) w Parku Narodowym Yellowstone.

Po opuszczeniu Parku Yellowstone jedziemy do Cody. Widok na serpentyny szosy z punktu widokowego drogi, wznoszącej się na położoną na wysokości ok. 2.700 m n.p.m. Dead Indian Pass (Przełęcz Martwego Indianina).

Deadwood (Południowa Dakota)

 

 

Wstajemy wcześnie i ruszamy w trasę. Dziś naszym celem jest Deadwood w Południowej Dakocie. Po drodze chcemy zobaczyć Jim Gatchell Museum w Buffalo, prezentujące zbiory związane z epoką pionierów Dzikiego Zachodu oraz, znaną z filmu Spielberga "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", skałę Devil's Tower. Kilkanaście mil za Greybull zatrzymujemy się na śniadanie w stylowej knajpce "Dirty Annie's". Następny przystanek to Buffalo. Zwiedzamy rzeczone muzeum, w którym rzeczywiście zgromadzono sporo eksponatów z epoki podboju Dzikiego Zachodu, a także z okresu wojny secesyjnej. Można tu obejrzeć sprzęty codziennego użytku, oryginalne stroje, broń i oporządzenie kowbojów oraz Indian, wozy osadników itp. Jemy obiad i jedziemy do Devil's Tower. Samotna 264-metrowa skała robi rzeczywiście wrażenie. Z daleka wygląda jak wielka babka z piasku, stojąca na dość płaskim terenie, z bliska - przypomina bardziej pobrużdżony pień ściętego, gigantycznego drzewa. Na terenie otaczającym Devil's Tower jest pełno tabliczek, ostrzegających przed grzechotnikami, ale nam nie udało się dostrzec tych stworzeń (może i dobrze). Podobno znajdowano je nawet na czubku tej góry. Ciekawe jak się tam dostawały, bo zbocza są prawie pionowe? W trakcie dalszej drogi, niedaleko od Devil's Tower, zatrzymujemy się, gdyż na pobliskiej łące jest pełno piesków preriowych. Niestety, zwierzęta te są dość płochliwe i nie dają się zbytnio do siebie zbliżyć. Późnym popołudniem dojeżdżamy do Deadwood. Miasto zostało uznane w całości za zabytek. W czasach "gorączki złota" należało do tak znanych miast Dzikiego Zachodu, jak Dodge City, Tombstone czy Yuma. Właśnie tu w saloonach można było spotkać tak legendarne postaci, jak Wild Bill Hickock (1837-1876) czy Calamity Jane (1852-1903) - oboje zresztą są pochowani na miejscowym cmentarzu (Mount Moriah Cemetery). Do miasta przyciągały wszelakich awanturników przybytki hazardu i innych uciech. Spacer po Main Street to jakby cofnięcie się w czasie. Jest sporo zachowanych budynków z epoki, jak choćby hotele "Bullock" i "Franklin", czy słynny "Saloon No.10". Ponoć właśnie w tym saloonie Wild Bill Hickok został zastrzelony przez włóczęgę Jacka McCalla (1852/1853-1877). Grał wówczas w pokera, a gdy dosięgły go kule zabójcy trzymał w ręku dwa asy, dwie ósemki i dziewiątkę karo. Stąd taki układ zyskał potem miano "Dead Man's Hand". Dodatkową atmosferę stwarzają ubrani w westernowe stroje aktorzy, którzy odgrywają na Main Street sceny znane z wielu filmów tego gatunku. Innym czynnikiem przyciągającym turystów do Deadwood jest też zalegalizowany hazard. Nie na taką skalę wprawdzie, jak ma to miejsce w Las Vegas, ale zawsze. Jedno z kasyn, o nazwie "Dunbar" należy do Kevina Costnera. Po zwiedzeniu Deadwood szukamy noclegu i znajdujemy go na fajnym campingu w pobliżu sąsiedniego Sturgis (nazwa na pewno coś mówi entuzjastom motocykli). W nocy zrywa się tak silny wiatr, że momentami mamy wrażenie, że zwieje nas wraz z namiotem, ale na szczęście przed świtem aura nieco się uspokaja.

 

-----

 

W tej sympatycznej knajpce jedliśmy śniadanie.

Na terenie Jim Gatchell Museum w Buffalo w stanie Wyoming, przy wozach XIX-wiecznych pionierów zasiedlających Dziki Zachód.

Wulkaniczna skała Devil's Tower (Diabelska Wieża), zwana przez Indian Dakota "Mato Tipila" (Wieża Niedźwiedzia). Wysoka na 386 metrów skała położona jest niedaleko miejscowości Hulett we wschodniej części stanu Wyoming, nad rzeką Belle Fourche. Na jej szczycie Steven Spielberg umiejscowił lądowisko kosmitów w filmie "Bliskie spotkania trzeciego stopnia" ("Close Encounters of the Third Kind").

Spacerujemy po uznanym w całości za zabytek mieście Deadwood w Południowej Dakocie.

Słynny "Saloon No. 10" to lokal w którym - jak głosi tradycja - został zastrzelony James Butler Hickok (1837-1876), znany jako Wild Bill Hickok - słynny rewolwerowiec, zwiadowca, szeryf, strzelec wyborowy i zawodowy hazardzista. Podobno w lokalach, które odwiedzał zawsze starał się usiąść tak, by za jego plecami znajdowała się ściana, gdyż obawiał się strzału w plecy. W dniu, kiedy zginął, nie mógł takiego miejsca znaleźć.

Mount Rushmore (Południowa Dakota)

 

 

Kolejnego dnia, przez Rapid City i góry Black Hills jedziemy najpierw do Mount Rushmore. Na parkingu przy punkcie widokowym, z którego można oglądać wielkie twarze czterech prezydentów USA - George'a Washingtona (1732-1799), Thomasa Jeffersona (1743-1826), Theodore'a Roosevelta (1858-1919) i Abrahama Lincolna (1809-1865), wykute w skale przez rzeźbiarza Johna de la Mothe Gutzona Borgluma (1867-1941), przewalają się istne tłumy. Aby wejść na teren Mount Rushmore National Memorial trzeba przejść przez bramki, takie jak na lotniskach, a wszędzie widać umundurowanych żołnierzy. Po chwili uświadamiam sobie, że przecież dziś jest 4 lipca - amerykańskie święto narodowe. Zapewne stąd tyle ludzi i wzmożone środki bezpieczeństwa. Ponieważ jest zbyt tłoczno i gwarno, robimy sobie zdjęcia i jedziemy do oddalonego o 17 mil, nieukończonego jeszcze olbrzymiego pomnika wodza Siuksów Oglala - Szalonego Konia (Tȟašúŋke Witkó), żyjącego w latach 1849-1877 i wsławionego zwycięstwem nad wojskami gen. George'a Armstronga Custera (1839-1876) w biwie nad Little Big Horn, stoczonej 25 czerwca 1876 roku. Prace nad rzeźbą rozpoczął w latach 40. XX wieku artysta polskiego pochodzenia, Korczak Ziółkowski (1908-1982). Po jego śmierci, kontynuuje je fundacja, założona przez jego rodzinę. Po ukończeniu, pomnik będzie największą rzeźbą na świecie (195 m długości i 172 m szerokości). Po rzuceniu okiem na ten nieukończony jeszcze monument wracamy na teren stanu Wyoming. I tu popełniamy błąd. Nie zwróciliśmy bowiem uwagi na to, że byliśmy bardzo blisko innej atrakcji turystycznej - Wind Cave National Park. Droga przez wschodni Wyoming jest dość monotonna. Biegnie lekko pofałdowaną prerią, na której od czasu do czasu widzimy pasące się bydło lub kiwającą się pompę, wydobywającą ropę naftową. Krajobraz mniej więcej taki, jaki można obejrzeć na filmie Kevina Costnera "Tańczący z wilkami". Zatrzymujemy się na obiad w sennym i opustoszałym (z powodu upału, czy święta?) miasteczku Lusk, a potem na kolację na obrzeżach stolicy stanu - Cheyenne. Wieczorem wjeżdżamy do Colorado i rozbijamy się na noc na campingu w miejscowości o wdzięcznej nazwie Loveland, położonej niedaleko Denver.

 

-----

 

Mount Rushmore National Memorial - monumentalne głowy czterech prezydentów USA (od lewej: George Washington, Thomas Jefferson, Theodore Roosevelt i Abraham Lincoln), dzieło rzeźbiarza Johna de la Mothe Gutzona Borgluma. W pracach, które trwały 14 lat uczestniczyli równierz inni rzeźbiarze oraz blisko 400 robotników. Brał w nich również udział przyszły twórca pobliskiego pomnika Szalonego Konia, rzeżbiarz polskiego pochodzenia Korczak Ziółkowski. Góra Rushmore, na zboczu której wyrzeźbione są postaci prezydentów, położona jest w paśmie Black Hills w Południowej Dakocie.

Lusk - typowe senne miasteczko we wschodnim Wyoming.

Park Narodowy Gór Skalistych (Kolorado)

 

 

Następnego dnia rezygnujemy z wizyty w Denver. Jedziemy natomiast ładną widokowo drogą do Estes Park. Tuż za tym miasteczkiem wjeżdżamy do Parku Narodowego Gór Skalistych (Rocky Mountains NP) i kierujemy się na tzw. Trail Ridge Road, zatrzymując się po drodze na licznych punktach widokowych, z których można podziwiać wysokogórskie krajobrazy. Na dolnym odcinku drogi widzimy łosie i jelenie wapiti, a także zmęczonego upałem kojota maszerującego poboczem drogi i nie zwracającego wcale uwagi na przejeżdżające obok samochody. Droga początkowo wiedzie przez wysoki świerkowy las, potem w miarę nabierania wysokości pojawiają się łąki, wreszcie - powyżej 3.000 m n.p.m. wysokogórska tundra, pokryta dużymi płatami śniegu. Na jednym z punktów widokowych w tej strefie dostrzegamy świstaka, którego udaje się nam sfilmować. Zanim jednak udało mi się wyciągnąć z plecaka aparat fotograficzny, zwierzak zniknął za jakimś załomem skalnym. Krajobraz nieco mnie zaskakuje, gdyż spodziewałem się pionowych, skalistych urwisk a tymczasem nic z tych rzeczy. Skały wprawdzie są, ale ich zbocza są dość łagodne. Wrażenie mniej więcej takie, jakby się chodziło po wysoko położonym dachu. Widoki piękne, ale nie ma przepaści. Na wysokości mniej więcej 3.500 m n.p.m. robimy sobie spacer po okolicy. Wkrótce potem osiągamy najwyższy punkt Trail Ridge Road - 3.713 m n.p.m. i rozpoczynamy zjazd do Grand Lake, miasteczka położonego nad pięknym jeziorem, po którym pływa wiele żaglówek. Tu kończy się Park Narodowy Gór Skalistych. Przez miejscowość Winter Park dojeżdżamy do międzystanowej szosy Hwy 70, którą podążamy na zachód. Autostrada biegnie przez bardzo malownicze tereny. W pobliżu Frisco stajemy na parkingu, z którego otwiera się wspaniały widok na ładne jezioro, upstrzone wieloma wysepkami, później mijamy Vail, konkurujący z pobliskim Aspen ośrodek sportów zimowych. Świadczą o tym liczne wyciągi na specjalnie przygotowanych stokach. Za Vail okolica staje się dziksza, droga prowadzi przez piękny Glenwood Canyon, dnem którego płynie rwące Colorado - raj dla kajakarzy i miłośników raftingu. Wieczorem dojeżdżamy do ładnego campingu, położonego tuż nad brzegiem rzeki, kilkanaście mil przed Grand Junction, na którym to campingu decydujemy się spędzić kolejną noc.

 

-----

 

W Parku Narodowym Gór Skalistych.

Park Narodowy Arches (Utah)

 

 

Rano jedziemy do Grand Junction, gdzie jemy śniadanie i robimy niezbędne zakupy w supermarkecie. Po mniej więcej 30 minutach dalszej drogi przekraczamy granicę stanu Utah. Kierujemy się w stronę Moab, gdzie chcemy zwiedzić Park Narodowy Arches. Po kilku milach jazdy skręcamy w lewo na Hwy 28. Jeszcze trochę, i jedziemy wzdłuż płynącej dnem doliny rzeki Colorado. Krajobraz zmienia się. Zaczynają dominować skalne formacje i ostańce o rdzawoczerwonym zabarwieniu. Roślinność jest raczej uboga. Drzewa i krzewy rosną jedynie na brzegu Colorado, dalej od rzeki są jedynie bylice i sukulenty. Pejzaż zaiste "westernowy". Zatrzymujemy się, robimy zdjęcia i filmujemy. Po godzinie jazdy docieramy do Moab. Samo miasteczko nie jest zbyt ciekawe - typowa amerykańska prowincja. Wjeżdżamy do Arches NP, słynnego z tego, że na jego terenie znajduje się ponad 1.800 łuków skalnych z czerwonego i złocisto-pomarańczowego piaskowca, powstałych w wyniku procesów erozyjnych. Mijamy formacje zwane Wieżami Sądowymi (Courthouse Towers) i Wielkim Murem (Great Wall) i zatrzymujemy się przy tzw. Balanced Rock. Jest to olbrzymi, 15-metrowy głaz, spoczywający na wysokim 23-metrowym smukłym skalnym cokole. Patrząc na ten twór przyrody, można sobie zadać pytanie, jakim cudem skała ta utrzymuje równowagę. Następny przystanek robimy w rejonie łuków skalnych zwanych Oknami (Windows). Zostawiamy samochód i idziemy na pieszą wycieczkę po okolicy, oglądamy wspomniane wyżej Okna a także dwa inne charakterystyczne łuki Double Arch i Turret Arch. Jest bardzo gorąco, temperatura w cieniu sięga + 40°C. Jedziemy zobaczyć najsłynniejszy łuk skalny, stanowiący ikonę Arches - Delicate Arch. Dochodzimy kilkaset metrów do punktu widokowego, który jednak jest położony w sporej odległości od rzeczonego łuku. Uwieczniamy go jednak na filmie i zdjęciach posiłkując się zoomem. Z uwagi na ograniczoną ilość czasu, którym dysponujemy oraz potworny upał, nie decydujemy się na kilkumilowy marsz szlakiem wiodącym do Delicate Arch. Dziś tego żałuję, ale - jak to mówią - mądry Polak po szkodzie. Jedziemy dalej, do miejsca zwanego Diabelskim Ogrodem (Devil's Garden), skąd samotnie ruszam na szlak do Landscape Arch (żona, zmęczona upałem zostaje na parkingu). Łuk ten ma rozpiętość aż 93 m, ale ze względów bezpieczeństwa nie można do niego podchodzić zbyt blisko. W rejonie Devil's Garden są jeszcze inne interesujące łuki, takie jak choćby Double O Arch, czy Dark Angel, ale ich zobaczenie wymaga kilku mil dalszego marszu. Cóż, nie można mieć wszystkiego, zwłaszcza że przed nami jeszcze dalsza droga. Devil's Garden to ostatni punkt naszej wizyty w Arches. Wracamy do Moab i kierujemy się w stronę miejscowości Mexican Hat. Jej nazwa pochodzi od charakterystycznego ostańca, przypominającego kształtem meksykańskie sombrero, znajdującego się nieopodal miejscowości (po lewej stronie drogi, gdy jedzie się z Moab). Droga z Moab w dużej części przebiega przez terytorium rezerwatu Indian Navaho. W Mexican Hat jemy obiadokolację w prowadzonej przez nich restauracji. Ponieważ obok można postawić namiot, decydujemy się spędzić tu noc. Rozbijamy namiot i przed snem idziemy na spacer po miasteczku, zaliczając w jego trakcie wizytę w starym, indiańskim domu, którego ściany pokryte są wysuszoną na słońcu gliną.

 

-----

 

Droga z Cisco do Moab wiedzie wzdłuż rzeki Colorado. Jadąc nią często zatrzymywaliśmy się, gdyż krajobrazy były naprawdę piękne.

Tzw. Balanced Rock - najbardziej znany ostaniec w Parku Narodowym Arches - to 15-metrowy głaz, spoczywający na 23-metrowym skalnym cokole. Wydaje się, że cudem utrzymuje on równowagę.

Formacja łuków skalnych zwana "Oknami" (Windows).

 

A to najsłynniejszy z łuków - Delicate Arch. Niestety, zdjęcie robione z daleka. Sam łuk znacznie lepiej prezentuje się z drugiej strony, na tle widocznych wówczas La Sal Mountains, ale dojście do niego wymaga pokonania kilku mil. Łuk ten jest swoistą "ikoną" parku Arches.

Devil's Garden (Diabelski Ogród) - droga do Landscape Arch.

Sympatyczny motel i restauracja w Mexican Hat, prowadzona przez Indian Navaho. Na terenie można też za niewielką opłatą rozbić własny namiot (z czego skorzystaliśmy).

Monument Valley (Utah/Arizona),

Park Narodowy Wielkiego Kanionu (Arizona)

 

 

Dziś w programie mamy jedynie dwa punkty, ale za to jakie! Celem jest Wielki Kanion Kolorado (Grand Canyon), a po drodze do niego zamierzamy zatrzymać się w Monument Valley. Ruszamy, a po kilkunastu milach podróży oczom naszym ukazuje się pejzaż znany z reklam papierosów Marlboro - czerwone piaskowcowe ostańce i wiodąca w ich stronę szosa. Przystajemy i robimy obowiązkowe zdjęcia. Po kilkunastu minutach dojeżdżamy do leżącej na granicy Utah i Arizony Monument Valley. W języku Indian Navaho jej nazwa to Tse Bii Ndzisgai, co znaczy "Dolina Skał". Mimo, że widok czerwonych ścian, twardzielców, ostańców i iglic jest chyba każdemu znany z westernów i niezliczonych zdjęć zamieszczanych w albumach, miejsce to wywiera naprawdę ogromne wrażenie. Przede wszystkim - niesamowite kolory piasku i skał. Mieszają się tu przeróżne odcienie brązu, żółci i czerwieni a piasek ma intensywną pomarańczowo-brązową barwę. Najbardziej znanymi monolitami skalnymi w Monument Valley są dwie tzw. Rękawiczki (Mittens), wznoszące się na wysokość ok. 300 m ponad dolinę. Z każdej z nich wyrasta w górę charakterystyczny, skalny "kciuk". Ale oprócz nich, jest tu wiele innych godnych uwagi formacji, utworzonych w większości z czerwonego piaskowca. Do skał tych można podjechać, konieczny jest jednak samochód z napędem na cztery koła. Można też udać się na wycieczkę jeepem, organizowaną przez Indian Navaho. Po nacieszeniu oczu pięknymi pejzażami zwiedzamy Monument Valley Tribal Park i kupujemy oryginalne indiańskie pamiątki. Jedziemy dalej. Mijamy leżące już w Arizonie górnicze miasteczko Kayenta (kopalnie węgla i uranu), a w pobliskim Tuba City jemy wczesny obiad. Po drodze do Wielkiego Kanionu mijamy liczne stragany z wyrobami indiańskiego rzemiosła, pamiątkami i biżuterią (reklamujące się napisem "Friendly Indians"), a po godzinie dojeżdżamy do granicy parku narodowego. O dziwo, teren jest raczej płaski a kanionu nie widać. Parkujemy samochód w pobliżu Desert View Watchtower i idziemy w kierunku punktu widokowego.

 

Widok na Wielki Kanion odkrywa się nagle i poraża jego ogromem. Ma się przed sobą gigantyczną "dziurę w ziemi" głęboką na ponad 1.600 m i szeroką na kilka kilometrów. Widać wyraźnie różnobarwne warstwy i formacje skalne, platformy, żebra, iglice. Głęboko w dole dostrzega się błękitno-zielonkawą wstążkę Colorado, która wyrzeźbiła ten cud natury, gdzieniegdzie upstrzoną białymi grzywami fal, znaczących bystrza. Stoimy przez dłuższy czas bez ruchu podziwiając ten widok. Potem wracamy do Desert View Watchtower. Jest to wybudowana w latach 30. XX wieku wieża strażnicza, w której dziś mieści się sklep z pamiątkami. Budowla nawiązuje ponoć do architektury indiańskiej, a jej ściany są ozdobione piktogramami Indian Hopi. Kupujemy pamiątkowe koszulki i mamy okazję zobaczyć przy pracy indiańską prządkę, robiącą jakiś kilim. Jedziemy dalej w kierunku Grand Canyon Village zatrzymując się jeszcze na Mather Point i innych punktach widokowych. Ujemną stroną pobytu na południowej krawędzi Wielkiego Kanionu (South Rim) jest bardzo duża liczba turystów, odwiedzających to miejsce. Znacznie spokojniej jest na przeciwnej, północnej krawędzi (North Rim), położonej o 300 m wyżej. Jednakże, by się do niej dostać samochodem należy pokonać dodatkowo ponad 200 mil, choć w linii prostej obie krawędzie dzieli zaledwie około 8-10 mil. Wieczorem, już po zmroku, wracamy na nocleg do Tuba City.

 

-----

 

Monument Valley, mimo swej nazwy nie jest doliną, lecz obszarem, na którym erozja eoliczna stworzyła formy skalne w postaci iglic, stoliw, płaskowyży, gór stołowych, stromych izolowanych form zwanych "butte". Ze względu na duże stromizny utworów skalnych swobodne poruszanie się jest możliwe tylko w dolnych partiach, co prawdopodobnie przyczyniło się do nadania terenowi nazwy doliny. Czerwona barwa skał spowodowana jest występowaniem dwóch rodzajów piaskowców - Wingate oraz Navaho, które dominują w Monument Valley. Skały te zawierają dużą ilość telnków żelaza. Wstęp na teren parku jest płatny. Można go zwiedzać konno lub w wynajętych samochodach z indiańskim przewodnikiem, bądź we własnym pojeździe po wyznaczonych drogach. Gospodarzami Monument Valley są Indianie Navaho. Odbywają się tu ich ważne ceremonie religijne. Dolina jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych krajobrazów w Stanach Zjednoczonych, a zainicjował to John Ford (1894-1973). Zafascynowany tym miejscem chętnie umieszczał tu akcje swoich filmów. Jednak pierwszym filmem, którego tłem była Monument Valley był niemy film George'a Seitza (1888-1944) z 1925 roku noszący tytuł "Ginący Amerykanin" ("The Vanishing American"). Natomiast pierwszym westernem Johna Forda, którego akcja miała miejsce w krajobrazie doliny był nakręcony w 1939 roku "Dyliżans" ("Stagecoach").

Pierwszy przystanek w Arizonie zrobiliśmy sobie przed Tuba City, przy skałach zwanych Stopami Słonia (Elephant Feet).

Widoki z Parku Narodowego Wielkiego Kanionu (Grand Canyon NP).

Park Narodowy Bryce Canyon (Utah)

 

 

Jedziemy dziś do Parku Narodowego Bryce Canyon. Wracamy więc do stanu Utah (nazwa "Utah" w języku miejscowych Indian oznacza "ludzie gór"). Kierujemy się w stronę Page, przekraczamy Colorado i po przejechaniu kilku mil jesteśmy już w Utah. Zauważamy, że zmienił się kolor skał. Choć nadal zdarzają się brązowo-czerwone, to w kolorystyce przewagę uzyskuje biel. Później jednak znów zaczynają dominować czerwienie i brązy. Po godzinie dojeżdżamy do miasteczka Kanab, w którym robimy sobie przerwę na kawę i posiłek. Około południa osiągamy miejscowość Hatch, w pobliżu której znajdujemy ładny camping. Rozbijamy namiot, jemy obiad i wyruszamy do bliskiego już Bryce Canyon NP. Nazwa kanionu pochodzi od nazwiska jednego z pionierów - mormońskiego osadnika Ebenezera Bryce'a (1830-1913). Podobnie jak Monument Valley, w sensie geologicznym nie jest doliną, tak Bryce Canyon nie jest w istocie kanionem, powstał bowiem w wyniku zapadnięcia się i obsunięcia skał płaskowyżu Paunsaugunt, a reszty dokonała erozja miękkiego piaskowca. Charakterystyczną cechą Bryce Canyon jest występowanie tysięcy tzw. "hoodoos" - formacji skalnych w kształcie grzybów, które tworzą istny labirynt wąwozów o oszałamiających barwach. Kolory są tu intensywniejsze niż w Wielkim Kanionie, a całość podobno najlepiej prerzentuje się w zimie, gdy z wielobarwną paletą skał kontrastuje nieskalana biel śniegu. W czasie pobytu w parku odwiedzamy kilka punktów widokowych, takich jak Bryce Point, Sunset i Sunrise Points, Bryce Amphitheater, czy Rainbow Point. Wszystkie z nich oferują niezapomniane widoki na bajecznie kolorowe skały kanionu. Oglądamy najbardziej znane formacje: hoodoo zwane Młotem Thora (Thor's Hammer) oraz wielki łuk skalny Natural Bridge o rozpiętości 26 m. Zbyt późna pora nie pozwala na zapuszczenie się w dół, na któryś ze szlaków prowadzących przez plątaninę wąwozów. Wracając do Hatch zatrzymujemy się w turystycznym miasteczku Old Bryce Town, będącym repliką osady z czasów Dzikiego Zachodu. Oglądamy sklepy, robimy zdjęcia i udajemy się na odbywające się w miasteczku rodeo, by podziwiać wyczyny i popisy miejscowych kowbojów. Program obejmuje ujeżdżanie byków (zawodnik musi utrzymać się na grzbiecie byka przez minimum osiem sekund), jazdę konną, chwytanie za pomocą lassa i pętanie cielaków i inne konkurencje. Ku mojemu zaskoczeniu, w konkurencjach zręcznościowych występują także dziewczyny. O tym, jak silnie tradycje kowbojskie wrosły w świadomość mieszkańców amerykańskiego Zachodu może świadczyć choćby dość zabawny, zaobserwowany przez nas zwyczaj. Otóż często zdarzało się, że toalety nie były oznaczane napisami "men"/"women" lecz "cowboys"/"cowgirls". W Old Bryce Town zaskakuje nas widok zaparkowanego Trabanta z niemiecką rejestracją. Okazuje się, że jacyś ludzie z Magdeburga przywieźli to cudo do Stanów i robią nim rajd przez Amerykę. Wehikuł wzbudza całkiem spore zainteresowanie i wielu miejscowych fotografuje go jako ciekawostkę.

 

-----

 

Bryce Canyon to plątanina barwnych skalnych ostańców ("hoodoos") i wąwozów. Nazwa pochodzi od mormońskiego osadnika Ebenezera Bryce'a który określił ten cud natury słowami: "Co za cholerne miejsce, spróbuj tu zgubić krowę!".

Old Bryce Town jest repliką miasteczka z czasów Dzikiego zachodu. Możemy obejrzeć zrekonstruowane domy, w których mieszczą się knajpki i sklepy, odwiedzić indiański namiot - tipi, a także podziwiać popisy jeźdźców obojga płci na rodeo.

Park Narodowy Zion (Utah)

 

 

Kolejnym naszym celem jest Park Narodowy Zion, położony w południowo-zachodniej części stanu Utah. Nazwę Zion (Syjon) nadali tym obszarom mormońscy osadnicy. Przez wielu turystów Zion jest uważany za najpiękniejszy park w stanie Utah. Duże obszary parku porastają gęste lasy, a jego najatrakcyjniejsza część - Zion Canyon - stanowi zieloną oazę, ciągnącą się wzdłuż rwącej rzeki Virgin. Do parku wjeżdżamy Hwy 9, drogą biegnącą na wschód od kanionu Zion. Przy wjeździe zatrzymujemy się przy kremowo-bialym, charakterystycznym wzniesieniu, o regularnie pobrużdżonym, skalistym zboczu, noszącym nazwę Checkboard Mesa (Szachownica). Jeszcze kilka mil drogi i dojeżdżamy do tunelu, za którym otwiera się wspaniały widok na potężne ściany brązowego piaskowca tzw. East Temple (Wschodnią Świątynię). Kilka serpentyn i już zjeżdżamy do Visitor center, znajdującego się przy wjeździe do Zion Canyon. Tu musimy zostawić samochód, gdyż dalsze poruszanie się wzdłuż rzeki możliwe jest tylko pieszo, bądź bezpłatnymi "shuttle-busami". Wsiadamy do jednego z nich i dojeżdżamy do tzw. Court of the Patriarchs (Dworu Patriarchów), czyli skalistych wierzchołków, noszących imiona biblijnych patriarchów: Abrahama, Izaaka i Jakuba. Spędzamy trochę czasu w tej okolicy, a następnie jedziemy do Zion Lodge, skąd udajemy się na pieszą wycieczkę do położonych nieco wyżej Emerald Pools (Szmaragdowych Stawów) - trzech czyściutkich jeziorek oraz wodospadu, ktory o tej porze roku jest raczej rachityczny, lecz w okresach wysokiego stanu wody potrafi nawet uniemożliwić przejście. Całość okalają strome, niekiedy przewieszone ściany z pomarańczowo-brązowego piaskowca. Wracamy do Zion Lodge i jedziemy do podnóża Temple of Sinawava (Świątyni Sinawava) - skalnego urwiska, za którym wąwóz zwęża sie. Dalsza droga możliwa jest tylko pieszo. Jeszcze dalej, bystry nurt rzeki Virgin zajmuje całe dno wąwozu i praktycznie uniemożliwia przejście. Gdy stan rzeki pozwala, można z drugiej strony dojechać do punktu, z którego maszeruje się kilka mil z prądem rzeki do przewężenia zwanego (nomen omen) Narrows, gdzie wąwóz ścieśnia się do zaledwie 6 m, a okalające go ściany skalne wznoszą się na wysokość 240 m. Wracając do Visitor Center przejeżdżamy obok górujących kilkaset metrów nad kanionem płyt skalnych zwanych Angel's Landing (Przystań Aniołów) i Great White Throne (Wielki Biały Tron), stanowiących również cel ambitniejszych wycieczek. Ambicja może by się i znalazła, natomiast brakuje nam czasu (dojście do Angel's Landing i powrót zajmuje ok. 3-4 godzin). Wsiadamy do samochodu i wyjeżdżamy z parku, kierując się do miasta St. George, gdzie jemy małe co nieco. Chcemy rozbić się na campingu, ale radzą nam żeby jechać około 30 mil dalej do Mesquite, miasta leżącego już w Nevadzie, gdyż tam za tę samą cenę możemy mieć nocleg w przyzwoitym hotelu. Okazuje się to prawdą. Hotel mieści się przy kasynie, a ceny są naprawdę niskie. Za czysty, duży dwuosobowy pokój z łazienką, klimatyzacją, lodówką i TV płacimy zaledwie 18,95 USD (nasz rekord cenowy). Cena obejmuje parking i korzystanie z hotelowego basenu.

 

-----

 

Skalne urwiska East Temple w Parku Narodowym Zion.

 

Widoki z wędrówki w Parku Narodowym Zion.

Hoover Dam (Arizona/Nevada) i Las Vegas (Nevada)

 

 

 

Po dwugodzinnej podróży z Mesquite docieramy około południa do światowej stolicy hazardu - Las Vegas. Ponieważ zwiedzanie miasta i poznawanie jego atrakcji zostawiamy sobie na wieczór, nie zatrzymujemy się, lecz kierujemy się ku Zaporze Hoovera (Hoover Dam), położonej na granicy Nevady i Arizony. Zapora, przegradzająca rzekę Colorado, została zbudowana w latach 1931-1936, a w 1947 roku nazwana imieniem Herberta Hoovera (1874-1964) - prezydenta USA, który odegrał kluczową rolę w jej budowie (przedtem nosiła ona nazwę Boulder Dam). Tama ma wysokość 224 m i długość 397 m. Jej szerokość u podstawy wynosi 200 m, a na górze - 15 m. Wybudowana przy niej elektrownia ma moc 2.074 MW. W wyniku spiętrzenia wód Colorado utworzone zostało sztuczne jezioro Mead o powierzchni 639 km², sięgające 177 km w górę rzeki. Zapora robi spore wrażenie, jako że jest jedną z najwyższych tego typu konstrukcji na świecie. Do jej budowy zużyto ponoć tyle betonu, że wystarczyłoby go na zbudowanie dwupasmowej szosy od Pacyfiku do Atlantyku. Po zwiedzeniu tamy wracamy do Las Vegas. Po drodze jemy obiad w przydrożnej restauracji w Henderson. W Las Vegas instalujemy się w hotelu "Boardwalk" przy samym Stripie (główna ulica), niedaleko kasyna Monte Carlo. Cena jest równie atrakcyjna jak w Mesquite. Za komfortowy pokój w dużo lepszym hotelu płacimy jedynie 43 USD. Krótki odpoczynek i ruszamy na miasto. Póki co, jest gorąco jak w piekle, ale upał łagodzą nieco ustawione co 150-200 m wentylatory z nawiewem wodnego pyłu. Można wejść też od czasu do czasu do któregoś z licznych klimatyzowanych kasyn. My zaliczamy "Bellagio", "Caesar's Palace" i "Mirage", po czym zawracamy i po drugiej stronie ulicy zwiedzamy kasyno "Venetian", przed którym zbudowano replikę weneckiego Pałac Dożów, kampanili, kamieniczek oraz fragment kanału z prawdziwymi gondolami, a wszystko to na jednym placyku. Nieco dalej przechodzimy obok replik gmachu paryskiej Opery, Łuku Triumfalnego oraz Wieży Eiffela, zbudowanych w skali 1:2. Wracamy do hotelu, odpoczywamy, a po zapadnięciu zmroku znów wychodzimy na miasto. Jest nieco chłodniej, a Strip tonie w powodzi kolorowych świetlnych reklam. Mijamy kasyno "Monte Carlo" i zaglądamy do kompleksu "New York, New York", którego wnętrza imitują nowojorskie ulice i zaułki. Na zewnątrz zbudowano miniaturkę Manhattanu (wysokościowce, w których mieszczą się hotele), przed którą ustawiono pomniejszoną Statuę Wolności. Na murku obok niej zawieszone były tabliczki ze zdjęciami i nazwiskami ofiar zamachów terrorystycznych z 11 września 2001 roku. Nieco dalej, po prawej stronie, umieszczono atrakcyjną kolejkę górską, jeżdżącą i wykonującą ewolucje na wysokości kilkunastu pięter. Po drugiej stronie ulicy widoczny jest w głębi, podświetlony na zielono największy hotel świata - MGM Grand, mieszczący 5.000 pokoi. Wchodzimy na zimne piwko do "Excalibura", zlokalizowanego w scenerii "disneyowskiego" baśniowego zamku, a potem oglądamy jeszcze "Luxor", przed frontem którego ustawiono aleję sfinksów, posągi faraonów, a z tyłu - szklaną piramidę. Są jeszcze inne kompleksy i przybytki hazardu (choćby "Mandalay", "Stratosphere", "Golden Nugget"), ale mamy dość. Wracamy do hotelu. Nie daliśmy zarobić kasynom (wydaliśmy na "jednorękiego bandytę" jedynie jakieś drobne). W sumie, Las Vegas - mimo niewątpliwego kiczu - było dla nas fajnym przerywnikiem w podróży. Zresztą, nagromadzenie kiczu było takie, że ilość przeszła w jakość - i może się to nawet podobać. Ponadto, za naprawdę niewielkie pieniądze można było pomieszkać w dobrym hotelu.

 

-----

 

Widoki Zapory Hoovera (Hoover Dam) na rzece Colorado. W wyniku spiętrzenia jej wód, powyżej zapory powstało sztuczne jezioro Mead o powierzchni 639 km². Jego nazwa pochodzi od Elwooda Meada (1858-1936), w latach 1924-1936 rządowego komisarza Biura ds. Melioracji USA.

Las Vegas - mało zdjęć, bo straszny upał zapędził nas do klimatyzowanego hotelu, a wieczorem na spacer po tętniącym życiem i oświetlonym mieście nie zabrałem aparatu.

Park Narodowy Doliny Śmierci (Kalifornia)

 

 

Z Las Vegas wyjeżdżamy wcześnie rano. Przez Pahrump i Shoshone kierujemy się do Parku Narodowego Doliny Śmierci (Death Valley National Park), leżącego na granicy Nevady i Kalifornii. Gdy przyjeżdżamy do Doliny Śmierci słońce jest już wysoko na niebie, a upał daje się nieźle we znaki. Człowiek czuje się jak na patelni. Nie ma możliwości, by uciec przed piekącymi promieniami, gdyż cienia nie uświadczysz. Zatrzymujemy się w Visitor Center w Furnace Creek, a potem przy Zabriskie Point, by podziwiać ciekawe i widowiskowe formy erozyjne skał, tzw. badlands. Nazwa punktu widokowego została nadana na cześć Christiana Brevoorta Zabriskiego (1864-1936) - prezesa firmy Pacific Coast Borax na początku XX wieku. Miejsce to występuje także w filmie Michelangelo Antonioniego (1912-2007) pod tym samym tytułem. Filmujemy i robimy zdjęcia, ale wkrótce upał i wysiadający z autokaru tłum turystów wyganiają nas do samochodu. Cóż, pustynia nie znosi tłumów. Nieco dalej stajemy, by popatrzeć na Artist's Palette, zbocze góry, odsłaniające minerały w różnych barwach: czerwieni, złota, szarości, czerni, brązu i zieleni. Wygląda to rzeczywiście jak paleta malarza, tyle że artystą była tu matka natura. Po Artist's Palette zaliczamy rejon Bad Water, niewielkiego jeziorka wypełnionego niezdatną do picia wodą o dużej zawartości chloru i siarczanów. Znajduje się tu najniżej położony punkt w USA i zarazem na całej Półkuli Zachodniej (86 m p.p.m.). Ponieważ jest naprawdę gorąco jak w piekle (potem na spotkanym w Panamint Springs termometrze zobaczyliśmy, że temperatura osiągała +46°C w cieniu, ale gdzie na pustyni znaleźć cień?), uciekamy do klimatyzowanego samochodu aby nieco się ochłodzić i popić trochę wody. Cofamy się, a potem kierujemy się na zachód, w stronę Stovepipe Wells. Po drodze przystajemy na chwilę, aby popatrzeć na ruchome wydmy złocistego piasku. Ponieważ chcemy przed zmrokiem dotrzeć do Los Angeles, rezygnujemy z wizyty w obleganym ponoć przez turystów zamku Scotty'ego (Scotty's castle). Mijamy Stovepipe Wells i zatrzymujemy się na obiad w przytulnej i chłodniutkiej restauracji w miejscowości Panamint Springs. Za Panamint Springs droga wznosi się na odcinku kilkunastu kilometrów o ponad 1.000 metrów. Co jakiś czas mija się ustawione na poboczu beczki z wodą, na wypadek, gdyby któremuś z kierowców zagotował się płyn w chłodnicy. Cały czas towarzyszy nam krajobraz iście księżycowy - nagie skały lub żwir, żadnej roślinności. Po osiągnięciu grani droga opada stromym zjazdem w kierunku sporego słonego jeziora. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Olancha, tankujemy i Hwy 395 kierujemy się ku Los Angeles. Spory odcinek drogi wiedzie pustynią Mojave, na której rosną kępki bylic, małe kaktusy i okazałe jukki krótkolistne, zwane tu drzewami Jozuego (Joshua trees). Po drodze mijamy cmentarzysko dużych pasażerskich i transportowych samolotów, a na obrzeżach Edwards (w pobliżu znajduje się duża baza US Air Force i lądowisko promów kosmicznych) robimy zakupy w dużym supermarkecie. Po dalszej godzinie jazdy docieramy do przedmieść Los Angeles, rozrzuconych po malowniczych wzgórzach i dolinach. Kierujemy się ku Hollywood, gdzie mamy zarezerwowany pokój w hostelu. Nie wiemy, którym zjazdem mamy zjechać z autostrady i wybieramy jeden z nich "na chybił-trafił". Okazuje się, że trafiliśmy. I to w dziesiątkę. Zjazd wyprowadza nas prosto na ulicę, przy której mieści się nasz hostel. Wprowadzamy się i w trakcie noszenia bagaży z samochodu do pokoju poznajemy grupkę studentów z Białegostoku, przebywających w L.A. w ramach programu "Work and travel" i mieszkających w tym hostelu. Wieczorem spotykamy się u nich na winie. Okazuje się, że jeden z nich pracuje w Universal Studios i dostajemy w prezencie dwie wejściówki, umożliwiające zwiedzenie tego kompleksu.

 

-----

 

Wjeżdżamy do Parku Narodowego Doliny Śmierci (Death Valley NP), a potem przystajemy przy Zabriskie Point i piaszczystych ruchomych wydmach w pobliżu Stovepipe Wells.

Miejscowość Stovepipe Wells na zachodnim skraju Doliny Śmierci (Death Valley).

W drodze do Los Angeles przejeżdżamy przez pustynię Mojave. Rośnie tu sporo tzw. drzew Jozuego (Joshua trees), odmiany jukki krótkolistnej rozpowszechnionej na tym obszarze. Nazwę "drzewo Jozuego" nadali tej roślinie osadnicy mormońscy, którym powyginane gałęzie kojarzyły sie z wyciągniętymi rękami Jozuego, prowadzącego Izraelitów do Ziemi Obiecanej.

Los Angeles (Kalifornia)

 

 

Nasz dwudniowy pobyt w "mieście Aniołów" ograniczył się w praktyce do jednej dzielnicy, czyli Hollywood (bo trudno za prawdziwe zwiedzanie uznać przejazd samochodem przez Rodeo Drive, czy Malibu). W czasie pobytu kilkakrotnie przemierzamy słynną Aleję Gwiazd na Hollywood Boulevard. Ku mojemu zaskoczeniu zauważam, że "swoje" gwiazdki mają tam nie tylko ludzie kina, lecz szeroko pojętego show businessu (np. muzycy, wokaliści i kompozytorzy). Oczywiście oglądamy z daleka, znany na całym świecie napis "Hollywood", umieszczony na wzgórzach wznoszących się nad tą dzielnicą L.A. Powstał on już w latach 20. ubiegłego stulecia i do 1949 roku brzmiał "Hollywoodland". Każda z liter ma ok. 15 m wysokości, a napis jest dobrze widoczny z wielu punktów dzielnicy. Oglądamy także równie sławny "Chinese Theatre", obok którego widnieją utrwalone w zastygłym betonie odciski dłoni, stóp oraz podpisy sławnych aktorów, nad którymi pochyla się brązowy pomnik Charliego Chaplina (1889-1977). Sam zwyczaj uwieczniania w ten sposób swoich śladów powstał po tym, jak aktorka Norma Talmadge (1894-1957) przypadkowo zostawiła odcisk buta w świeżym betonie podczas zwiedzania placu budowy. W tym miejscu kłębi się zawsze spory tłum turystów, a w jego pobliżu jest pełno sklepików z pamiątkami związanymi z filmem. Można kupić tu repliki statuetek "Oscara", plakaty filmowe, fotosy gwiazd ekranu, albumy i inne gadżety. Jeśli ktoś ma ochotę, może sobie zrobić zdjęcie ze Shrekiem, Supermanem, Batmanem, Zorro, czy innymi postaciami z filmów, bowiem liczni ucharakteryzowani statyści oferują i taką usługę. Idziemy również na spacer na Sunset Boulevard (Bulwar Zachodzącego Słońca), który okazuje się zwykłą pełną samochodów ulicą, w niczym nie przystającą do swej romantycznej nazwy. Mieści się przy nim natomiast sporo restauracji i nocnych klubów. Następnego dnia jedziemy metrem do dzielnicy Burbank, gdzie znajdują się studia filmowe Universal. Wizyta przypomina nieco pobyt w lunaparku. Oglądamy efekciarskie widowisko, oparte na kanwie filmu "Wodny świat" ("Waterworld") Kevina Costnera i Kevina Reynoldsa, pawilon poświęcony filmowi "Mumia" ("The Mummy") Stephena Sommersa, dekoracje z "Parku jurajskiego" ("Jurassic Park") Stevena Spielberga, "Apollo 13" Rona Howarda, a także pawilon pokazujący różne efekty specjalne, stosowane w branży filmowej. Ukoronowaniem wizyty w Universal Studios jest przejażdżka po terenie zabudowanym dekoracjami, wykorzystywanymi w różnych produkcjach, okraszona dodatkowymi efektami. Można zobaczyć np. rozbijający się helikopter, powódź zalewającą małe meksykańskie miasteczko, słynnego rekina ze "Szczęk", wynurzającego się z wody mijanego jeziorka, przeżyć trzęsienie ziemi na stacji metra, czy przejechać się po XIX-wiecznym wiktoriańskim Londynie. Choć sporo w tym wszystkim czystej komercji to na pewno warto odwiedzić to miejsce. W wielu punktach tego parku rozrywki można posłuchać zespołów, grających nowoorleańskie standardy jazzowe i muzykę ze znanych filmów. Oczywiście, na miejscu jest pełne zaplecze gastronomiczne z restauracjami, barami itp. Ponieważ pobyt tutaj zajął nam prawie cały dzień, a następnego dnia musimy opuścić L.A., rezygnujemy z jazdy do centrum, wracamy do Hollywood i cały wieczór spędzamy na tonącym w powodzi świateł i pełnym turystów Hollywood Boulevard.

 

Rankiem następnego dnia opuszczamy Los Angeles. Celem naszej podróży jest Merced, gdzie mamy zarezerwowany nocleg i skąd zamierzamy pojechać do Parku Narodowego Yosemite. Szeroka, sześciopasmowa autostrada wyprowadza nas na północ. Po mniej więcej 2,5 godzinach jazdy docieramy do Santa Barbara. Na pobliskich wzgórzach wznoszą się zabudowania Mission Santa Barbara, jednego z pierwszych 21 ośrodków misyjnych założonych przez Hiszpanów w Kalifornii (pierwszym była misja w San Diego, założona w 1769 roku). Ze względu na ograniczony czas, oglądamy je tylko z zewnątrz, a przed wyjazdem z Santa Barbara pozwalamy sobie na krótki relaks na plaży. Za Santa Barbara skręcamy w prawo i wkrótce docieramy do małego, ale sympatycznego miasteczka Solvang, którego zabudowania są jakby żywcem przeniesione ze Skandynawii. Nic dziwnego, bo osada została założona w 1911 roku przez imigrantów z Danii. W mieście znajdują się liczne piekarnie, cukiernie i restauracje oferujące typowe duńskie potrawy. Na wysokim maszcie powiewa duńska flaga, a jedną z atrakcji jest kopia słynnej kopenhaskiej Syrenki, jak również popiersie Hansa Christiana Andersena (1805-1875). W okolicy uprawia się sporo winorośli i w wielu mijanych miejscowościach miejscowi winiarze oferują przy drodze swoje wyroby, zachęcając do ich degustacji. Niestety, z uwagi na to że siedzę "za kółkiem" omija mnie ta atrakcja. Następnymi przystankami są duże centra handlowe w Santa Maria i w San Luis Obispo, gdzie dokonujemy paru zakupów. Potem opuszczamy rejon wybrzeża i przez Shandon, Cholame i Stratford kierujemy się do Fresno. Po drodze mijamy duże plantacje orzeszków pistacjowych (o dziwo ich cena u plantatorów jest prawie identyczna z tą, po której są sprzedawane są w sklepach), sady pomarańczowe i winnice. W krajobrazie dominują łagodne wzgórza porośnięte wysoką, pożółkłą trawą a widoczne gdze niegdzie cyprysy sprawiają, że pejzaż przypomina nieco Toskanię. Przed Fresno teren robi się płaski. Gdy dojeżdżamy do tego sporego, bo liczącego ok. 400.000 mieszkańców miasta, jest już ciemno. Jemy kolację, a następnie, jadąc Hwy 99, docieramy do Merced. Z tego odcinka podróży nie mam - niestety - zdjęć, gdyż musiałem suszyć aparat, który został zamoczony podczas spektaklu na kanwie "Wodnego świata" w Universal Studios (nie zwróciliśmy uwagi na to, że miejsca, na których usiedliśmy, były oblewane wodą, o czym - jak zauważyliśmy to post factum - informował stosowny napis przy wejściu do tego sektora widowni).

 

-----

 

Na Hollywood Boulevard. Ten fragment nosi nazwę Alei Sław. Po obu stronach alei zostało umieszczonych ponad 2.000 pięcioramiennych gwiazd, upamiętniających znane osobistości świata show-biznesu. Gwiazdy przyznawane są przez Izbę Handlu Hollywood w pięciu kategoriach: film, TV, radio, nagrania muzyczne i wystąpienia "na żywo".

Na tle słynnego napisu.

Park Narodowy Yosemite (Kalifornia)

 

 

Rankiem następnego dnia opuszczamy Merced, udając się do Parku Narodowego Yosemite w górach Sierra Nevada. W miarę zbliżania się do parku, droga robi się coraz bardziej kręta i malownicza. Wiedzie ona brzegiem bystrej, typowo górskiej rzeki Merced, upstrzonej licznymi granitowymi głazami. Wjeżdżamy do parku i po chwili jesteśmy na przepięknej polanie w Yosemite Valley, otoczonej majestatycznymi urwiskami, z których spadają liczne wodospady. Najbardziej charakterystyczne granitowe formacje skalne to El Capitan (nazywany również Agathla przez Indian Navaho) - niemal pionowe ponad 1.000-metrowe urwisko, będące niemałym wyzwaniem dla alpinistów oraz szczyt Half Dome o wysokości 2.693 m n.p.m., wznoszący się ponad 1.400 m ponad dno doliny. El Capitan jest ponoć największym na świecie granitowym monolitem i jego widok wywiera niezapomniane wrażenie. Half Dome jest z kolei uważany za jedną z najbardziej stromych gór - jej odchylenie od pionu wynosi bowiem zaledwie 7%. Z otaczających dolinę urwisk spada najwyższy w USA wodospad Yosemite Falls, mierzący 739 m. Widok doliny i jej otoczenia zapiera dech w piersiach. Spacerujemy, filmujemy i robimy zdjęcia. W pewnej chwili dopada nas jednak chmara wyjątkowo krwiożerczych komarów, co zmusza nas do odwrotu. Jedziemy pod inny malowniczy wodospad, zwany "Welonem Panny Młodej" (Bridalveil Falls), i po krótkim marszu stajemy u jego podnóża. Woda spada tu z blisko 200-metrowego skalnego progu, rozpryskując się u stóp urwiska i tworząc piękne tęcze. Widok jest bardzo efektowny, mimo że wodopad ten (jak zresztą i wszystkie) najlepiej prezentuje sie wiosną w porze topnienia śniegów, gdy stan wody jest najwyższy. Jedyne, co psuje cała atmosferę, to bardzo duża rzesza turystów (wodospad ten jest bardzo łatwo dostępny). Decydujemy się pojechać na tzw. Glacier Point, odległy o niemal 30 mil. Po drodze relaksujemy się na przepięknej ukwieconej leśnej polanie, wokół której rosną potężne cedry i jodły. Na Glacier Point spotykamy znowu rzesze turystów. Szkoda, bo miejsce jest przepiękne. Roztacza się stąd wspaniała górska panorama Sierra Nevada. Po prawej stronie widać potężną bryłę El Capitan, a na wprost - wyniosły szczyt Half Dome. Nieco niżej można dostrzec dwa wspaniałe wodospady - szeroki Vernal Fall i wznoszący się tuż nad nim potężny, niemal dwukrotnie wyższy Nevada Fall. Do obu wodospadów prowadzi ciekawy szlak pieszy, ale na wędrówkę w obie strony należy poświęcić kilka godzin. Nie mamy, niestety, tyle czasu, zwłaszcza, że jest już kilka godzin po południu. Odpoczywamy, sycąc oczy pięknymi widokami i ruszamy z powrotem do Yosemite Valley. Niestety, brak czasu nie pozwala nam na zobaczenie malowniczego zbiorowiska potężnych sekwoi na Mariposa Grove. Przystajemy jeszcze na chwilę u podnóża potężnego bloku El Capitan i wyjeżdżamy z parku.

 

-----

 

Park Yosemite jest drugim z kolei parkiem narodowym, który powstał w USA. Miało to miejsce w 1890 roku z inicjatywy przyrodnika Johna Muira (1838-1914). Na zdjęciu widoczny jest wodospad Yosemite, który spada w dolinę trzema kaskadami. Jest to najwyższy wodospad w USA, a jego wysokość 739 m, daje mu dziewiąte miejsce na świecie.

U stóp wodospadu Bridalveil Fall (Welon Panny Młodej).

Na Glacier Point, z którego roztacza się wspaniały widok na Dolinę Yosemite i góry Sierra Nevada. Z tyłu widoczny granitowy szczyt Half Dome (2.693 m n.p.m.), na który wiedzie wiele trudnych dróg wspinaczkowych, a także oznakowany szlak turystyczny.

 

Widok z Glacier Point na wiszące doliny, z których progów spadają wodospady na rzece Merced - Nevada Fall o wysokości 181 m i Vernall Fall wysoki na 97 m .

Jedna z mieszkanek Parku Yosemite.

San Francisco (Kalifornia)

 

 

Po opuszczeniu parku Yosemite jedziemy najpierw Hwy 120 w kierunku małej miejscowości Chinese Camp. Mijamy malownicze sztuczne jezioro Don Pedro, a potem skręcamy na Hwy 49. Po minięciu Sonory rozbijamy namiot na nowym i prawie pustym polu campingowym koło miejscowości Angels Camp. Rano pakujemy namiot i przez Sonorę ruszamy w kierunku stolicy Kalifornii - Sacramento. Zatrzymujemy się w Jamestown, mieście znanym z tego, że właśnie tu kręcono większość scen z klasycznego westernu z 1952 roku "W samo południe" ("High Noon") z Gary Cooperem (1901-1961) w roli głównej. W mieście jest wiele stylowych, wiktoriańskich domów, a dodatkową atrakcją jest skansen kolejnictwa tzw. Railtown 1897 State Park, w którym można obejrzeć stare wagony i parowozy, w tym pociąg wykorzystany na planie w/w westernu. Po zwiedzeniu Jamestown jedziemy na chwilę do Sonory i spacerujemy po uliczkach tego miasteczka. Następnie ruszamy dalej. Jesteśmy na obszarze tzw. Gold Country. Znajdują się tu stare, nie eksploatowane już kopalnie z czasów "gorączki złota" w XIX wieku. Mijamy miasteczka San Andreas, Jackson, Amador City i skręcamy na Hwy 16, która to droga doprowadza nas do Sacramento. W stolicy Kalifornii ograniczamy się jedynie do krótkiego postoju na obiad, potem objeżdżamy centrum i opuszczamy miasto drogą prowadzącą do San Francisco. Tuż przed San Francisco zatrzymujemy się w ładnym Sausalito. Spacerujemy po uliczkach i nadmorskim bulwarze, z którego roztacza się piękny widok na położoną po drugiej stronie zatoki metropolię. Podróż z Sausalito do San Francisco to przysłowiowy "rzut beretem" - wystarczy przejechać na drugą stronę Golden Gate. Z prawej strony mijamy dzielnicę Presidio (pamiętacie film pod tym tytułem z Seanem Connery?) i po chwili jesteśmy na Lombard Street. Zatrzymujemy się przy pierwszym hotelu noszącym zachęcającą nazwę "Economy Inn". Są wolne pokoje, cena przystępna - nie szukamy dalej. Decydujemy się spędzić tu najbliższe 3 dni, które będą zarazem ostatnimi dniami naszej podróży po USA. Ponieważ w San Francisco zamyka sie pętla naszej podróży postanawiamy to uczcić butelką kupionego po drodze kalifornijskiego chardonnay, a po krótkim odpoczynku idziemy na wieczorny spacer na Fishermen's Wharf. Jest tu cała masa fajnych knajpek, serwujących owoce morza. Jemy więc małe co nieco i spacerujemy po nabrzeżu oglądając kolonię uchatek, które upodobały sobie to miejsce. Na wprost, wydaje się że na wyciągnięcie ręki, widoczna jest "wyspa pelikanów", czyli Alcatraz, na której w latach 1934-1963 mieściło się ciężkie więzienie, w którym osadzano najgroźniejszych przestępców. Przez 29 lat działalności więzienia żadnemu więźniowi nie udało się z niego uciec, choć odnotowano aż 14 prób. Najsłynniejsza z nich miała miejsce 11 czerwca 1962 roku. Trzech uciekinierów zdołało wydostać się za mury więzienia, ale potem najprawdopodobniej utonęło przy próbie dopłynięcia do stałego lądu. Najbardziej znanym "pensjonariuszem" Alcatraz był chyba chicagowski gangster Al Capone (1899-1947), który spędził tu kilka lat. Na lewo od Alcatraz, w promieniach zachodzącego słońca widoczna jest ikona San Francisco - wiszący most Golden Gate. Ponieważ robi się chłodno, pełni wrażeń wracamy do hotelu.

 

Nazajutrz wracamy tu znowu i oglądamy wszystko w pełnym świetle dnia. Ponieważ tego dnia musimy oddać wynajęty samochód, jedziemy na fragment Lombard Street zwany "najbardziej krętą ulicą świata" ("The crookest street of the world"). Stromo opadająca ulica obniża się tu kilkoma zakosami, zakręcając na każdym z nich o 180 stopni. Jest swoistą atrakcją turystryczną, bowiem jedzie nią samochód za samochodem. Oczywiście, zjeżdżamy i my. Później oddajemy samochód i od tej pory zwiedzamy San Francisco pieszo. Dochodzimy do monumentalnej siedziby władz miejskich (City Hall), naprzeciw której mieści się alejka, upamiętniająca róznojęzycznymi tablicami powstanie w tym mieście w 1945 roku Organizacji Narodów Zjednoczonych. Jest to chyba zarazem miejsce relaksu mieszkańców, gdyż widać wiele osób grających w szachy, warcaby i inne gry. Dochodzimy do jednej z głównych ulic miasta - Market Street, a potem do pobliskiego Union Square. To centrum San Francisco. Stojący na środku placu pomnik nie upamiętnia wprawdzie - jak możnaby się spodziewać po nazwie placu - zwycięstwa Unii w wojnie secesyjnej, lecz zwycięstwo wojsk amerykańskich w wojnie z Hiszpanią w 1898 roku. Siedzimy na placu, zachodzimy do domu towarowego "Macy's", po czym ruszamy w górę Powell Street, która doprowadza nas w pobliże Chinatown. Faktycznie, większość przechodniów to Chińczycy, sklepy i restauracje mają orientalny charakter, szyldy są na ogół w języku chińskim, jest także kilka chińskich świątyń. Mimo to, miejsce to nie robi na nas aż takiego wrażenia, jak możnaby się spodziewać po lekturze przewodnika. Myślę, że to dlatego, że oboje mieliśmy okazję zobaczyć prawdziwe Chiny. Tu ciekawostka - niemal w centrum Chinatown stoi katolicki kościół p.w. NMP (St Mary's Church). Budowla sama w sobie nie byłaby szczególnie interesująca, gdyby nie fakt, że jest to jeden z nielicznych budynków, który przetrwał wielkie trzęsienie ziemi, które nawiedziło San Francisco w 1906 roku. Z Chinatown udajemy się do sąsiadującego z nią Financial District i pobliskiego budynku Transamerica Pyramid, zwanego przez złośliwców "penisem Pereiry" (budowniczym był architekt z Los Angeles, William Pereira). Może się podobać, lub nie, ale niezaprzeczalnie jest to jedna z najbardziej rozpoznawalnych budowli miasta. Kierując się z powrotem do hotelu, przechodzimy przez dzielnicę Nob Hill, zwiedzamy neogotycką anglikańską Grace Cathedral, gdzie po raz pierwszy w życiu mamy okazję zobaczyć nabożeństwo celebrowane przez duchownego - kobietę. W dzielnicy tej można też znaleźć sporo ładnych wiktoriańskich domów z przełomu XIX i XX wieku.

 

Kolejny dzień zaczynamy od spaceru na Golden Gate Bridge. Most ten jest chyba najbardziej znanym symbolem San Francisco. Łączy San Francisco z położonym po drugiej stronie cieśniny Złote Wrota (Golden Gate) hrabstwem Marin. Zbudowany w latach 1934-1937 wg projektu Josepha Baermanna Straussa (1870-1938) ma długość 2,7 km, a pomiędzy dwiema bliźniaczymi wieżami (o wysokości 218 m) - 1.280 m. Przez prawie 30 lat był najdłuższym mostem wiszącym na świecie. Od czasu otwarcia wytrzymał wiele trzęsień ziemi. Przetrwał nawet jedno z najbardziej tragicznych, o natężeniu 7,1 stopni w skali Richtera, które miało miejsce w 1989 roku. Każda z lin na których wisi most ma 93 cm średnicy i składa się z 27.572 oddzielnych żyłek kabla. Piękny widok na most roztacza się z tzw. Battery Point, na którym robimy sobie zdjęcia. Kilkanaście minut później dochodzimy do Visitor Center, obok którego stoi pomnik projektanta i konstruktora mostu oraz pokazany jest przekrój liny nośnej. W sklepie można kupić rozmaite pamiątki związane ze zwiedzanym obiektem oraz generalnie - z San Francisco. Wchodzimy na most i idziemy w stronę Sausalito. W miarę jak oddalamy się od brzegu uwydatnia się piękna panorama miasta i wyspy Alcatraz. Widzimy też jachty i pełnomorskie statki przepływające pod nami. Od czasu do czasu przelatują też stada pelikanów. Wyraźnie wyczuwa się lekkie kołysanie konstrukcji. Po spacerze nad Złotymi Wrotami schodzimy na plażę w dzielnicy Marina, a potem oglądamy ładne wiktoriańskie domki oraz współczesne rezydencje, zbudowane w jej sąsiedztwie. Jemy obiad w kompleksie Ghirardelli Plaza i spacerujemy po nabrzeżu Hyde Street Pier, przy którym zacumowane są stare statki i żaglowce. Potem postanawiamy przejechać się do centrum historycznym tramwajem, tzw. cable car. Nie jest to proste. Aby dostać się do środka trzeba odstać blisko godzinę w długiej kolejce. W końcu zajmujemy miejsce na stopniach tramwaju. W czasie jazdy można wyraźnie zobaczyć i poczuć stromiznę ulic San Francisco. Szczególnie widowiskowy jest odcinek od Fisherman's Wharf do Lombard Street, gdyż trasa pokonuje tu największą stromiznę, a w tle z tyłu otwierają się piękne widoki na zatokę i Alcatraz. Później tramwaj przejeżdża przez Chinatown i kończy swą trasę przy Market Street. Chodzimy po okolicznych domach handlowych (w jednym z nich są unikalne spiralne schody ruchome) oraz małych sklepikach, robimy ostatnie zakupy. Na Market Street sporo czasu spędzam w ogromnym sklepie muzycznym "Virgin" z imponującym wyborem płyt (były wśród nich nawet płyty Czesława Niemena i Krzysztofa Krawczyka). Potem ocieramy się jeszcze o dzielnicę Haight Ashbury, w której w latach 60. XX wieku narodził się ruch hippisowski, ale nie odnajdujemy już tej atmosfery (być może byliśmy zbyt krótko lub nie w tych miejscach, co trzeba). Wracamy przez Chinatown, gdzie jemy kolację w chińskiej knajpce, w której mało uprzejma kelnerka nachalnie domaga się napiwku. Oczywiście, w tej sytuacji nie dostaje ani centa. Po drodze do hotelu zaliczamy jeszcze małą enklawę włoską tzw. Little Italy.

 

Następnego dnia pakujemy bagaże, idziemy na ostatni, krótki spacer po Lombard Street i koło południa jedziemy "shuttle-busem" na lotnisko. Wracamy do kraju.

 

-----

 

Jadąc do San Francisco zatrzymujemy się na chwilkę w Jamestown. W miasteczku tym kręcono słynny western Freda Zinnemanna "W samo południe" ("High Noon") z Garym Cooperem. Niewiele osób wie, że reżyser filmu Fred Zinnemann (1907-1997) urodził się w Rzeszowie.

 

Strome ulice są charakterystyczne dla San Francisco.

Liczne bary i knajpki na Fishermen's Wharf (Nabrzeżu Rybackim) oferują świeżutkie owoce morza.

Kolonia uchatek, która upodobała sobie Fishermen's Wharf niedaleko Pier 39.

Wyspa Pelikanów, czyli Alcatraz, widziana z Fishermen's Wharf. W latach 1934-1963 mieściło się na niej słynne ciężkie więzienie dla najgroźniejszych przestępców. W ciągu tego okresu jedynie 9 więźniom udało się uciec z więzienia, jednakże żaden z nich nie dotarł na stały ląd (przeszkodą nie do sforsowania okazał się silny prąd wynoszący na otwarte morze i lodowata woda). Jednym z najsłynniejszych "pensjonariuszy" Alcatraz był chicagowski gangster Al Capone.

Ulica w Chinatown. Dzielnica chińska w San Francisco była dla nas sporym rozczarowaniem, może dlatego że oboje mieliśmy okazję zobaczyć Chiny i kilka innych krajów Azji.

Katolicki kościół p.w. NMP w dzielnicy chińskiej (Chinatown). Świątynia zasługuje na uwagę jako jeden z nielicznych budynków, które przetrwały tragiczne trzęsienie ziemi i pożar miasta 18 kwietnia 1906 roku.

Jeden z wiktoriańskich domów, których sporo można spotkać w San Francisco.

 

Na nabrzeżu Hyde Street Pier, przy którym cumują promy i historyczne żaglowce.

 

Niewątpliwą atrakcją turystyczną San Francisco jest przejażdżka cable car - wagonikiem kolejki linowej. Niegdyś gęsta sieć linii cable cars pokrywała całe miasto. Obecnie działają jedynie trzy. Wagoniki kolejki mają status zabytków. Na zdjęciu widoczna jest Powell Street niedaleko końcowej stacji cable car przy skrzyżowaniu z Market Street.

Widok sprzed Muzeum Morskiego w pobliżu Fishermen's Wharf.

Przy moście Golden Gate, łączącym San Francisco z Marin County. Widok z Battery Point. Most został zbudowany w latach 1933-1937 i przez ponad 30 lat był najdłuższym wiszącym mostem na świecie.

I Left My Heart (in San Francisco) W/Lyrics - Tony Bennett - YouTube

Dziękuję za uwagę.

Nel
Obrazek użytkownika Nel
Offline
Ostatnio: 7 godzin 7 minut temu
admin
Rejestracja: 04 wrz 2013

Achenar, kolejna relacja,  super !!!

Wiesz, ja też byłam w dzieciństwie miłośniczką westernów . Mało tego wcale z tego nie wyrosłam he he . Wciąż je oglądam i uwielbiam Yahoo Szczególnie te z J. Wayne, to dla mnie abolutna klasyka

I też marzę,aby te krajobrazy kiedys zobaczyć na własne oczy. Twoja relacja pewnie będzie fajnym przewodnikiem,podpowiedzią jak taką podróz sobie poukładać na własna rękę ..

Zabieram się więc za czytanie 

No trip no life

Piea
Obrazek użytkownika Piea
Offline
Ostatnio: 5 dni 10 godzin temu
Rejestracja: 19 wrz 2017

ach ten Dziki Zachód.....  Tender  - parki narodowe USA- to od lat moje wielkie marzenie...... i jak juz w końcu zniesiono te wizy (dla mnie to konieczność nie ze względu na koszt samych wiz, tylko rodzaj mojej pracy wymusza niejako - wyjazdy na ostatnią chwilę, bo nigdy nie wiem co pilnego "wyskoczy" mi w pracy, stąd planowanie z wizami włącznie na długo przezd wyjazdem- u mnie zupełnie nie zdaje egzaminu!)- więc jak już znieśli te wizy  to ta zaraza zapanowała ... Wacko 2 ; ech no może kiedyś jeszcze się  nam uda....??? ; 

Achernar, wspaniałe miejsca pokazujesz na fotkach...., choć widać, że podróż ma juz kilka latek...., ( w którym roku ją odbyłeś?); niektóre zdjęcia no niesamowicie klimatyczne...-  jak w starym iluzjonie ... ( np.tramwaj w SF) ; SUPER!  Give rose

Piea

achernar51swiat
Obrazek użytkownika achernar51swiat
Offline
Ostatnio: 4 godziny 15 minut temu
Rejestracja: 01 cze 2020

Nel, jeśli lubisz westerny, to podróż na południowy-zachód USA będzie na pewno duzym przeżyciem. Ja żałuję, że w kilku miejscach  (np. w Yellowstone) nie zatrzymaliśmy się na dłużej i że wielu miejsc nie udało się nam odwiedzić. Może kiedyś uda się to nadrobić. A swoją drogą, od wielu lat nie powstają już westerny, przynajmniej na miarę tych z Johnem Waynem. Szkoda.

Pozdrawiam. Biggrin

achernar51swiat
Obrazek użytkownika achernar51swiat
Offline
Ostatnio: 4 godziny 15 minut temu
Rejestracja: 01 cze 2020

Piea, w zasadzie mógłby powtórzyć to, co napisałem Nel. Podróż na tzw. Dziki Zachód na pewno Cię nie rozczaruje. A ta moja, rzeczywiście miała miejsce dość dawno, bo latem 2003 roku (co zresztą widać, jeśli porównasz sobie nasze zdjęcia z nowszych podróży - np. z Seszeli). A i zdjęć jest mniej, bo była to jeszcze epoka przedcyfrowa, a jedna rolka fillmu pozwalała na zrobienie tylko 36 zdjęć (bez możliwości skasowania). Była to nasza pierwsza podróż do USA. Pozdrawiam. Biggrin

Nel
Obrazek użytkownika Nel
Offline
Ostatnio: 7 godzin 7 minut temu
admin
Rejestracja: 04 wrz 2013

Achernar, przejrzałam całą podróż .

Jednym słowem ..fantastyczna Yahoo  Parki Norodowe wspaniałe, trudno mi nawet wybrać który mi sie najbardziej podoba, bo wszystkie mi się podobają. 

Yellowstone przypomina mi trochę Park Wai-O Tapu w Nowej Zelandii. Fajnie ,że można  tez w Yellowstone zobaczyć bizony

Co za przygoda !! powiedz ile trwała cała podróż? 

Dla miłosniczki westernów to oczywiście takie wspaniałe miejscówki co pokazujesz byłyby absolutnie nie do pominięcia. 

  

 

Aha i jeszcze jedna uwaga techniczna.

Fajnie sie czyta i ogląda jak piszesz i do tej czesci co opisujesz wrzucasz od razu fotki z danego miejsca Good 

No trip no life

Jorguś
Obrazek użytkownika Jorguś
Offline
Ostatnio: 16 godzin 7 minut temu
Rejestracja: 13 wrz 2013

Super podróż. Chcę chociaż część zobaczyć. Może po pandemii...

Jorguś

achernar51swiat
Obrazek użytkownika achernar51swiat
Offline
Ostatnio: 4 godziny 15 minut temu
Rejestracja: 01 cze 2020

Nel, cała podróż trwała 23 albo 24 dni. Nie dziwię się, że Yellowstone przypomina Park Wai-O Tapu w Nowej Zelandii, wszak oba miejsca to obszary, gdzie występują zjawiska geotermalne. A w Yellowstone oprócz bizonów, których jest tam naprawdę sporo, można zobaczyć wiele innych zwierząt, w tym i grizzly (z tym, że to jest raczej możliwe bardzo wczesnym rankiem, i lepiej oglądać je z bezpiecznej odległości). Pozdrawiam. Biggrin

achernar51swiat
Obrazek użytkownika achernar51swiat
Offline
Ostatnio: 4 godziny 15 minut temu
Rejestracja: 01 cze 2020

Jorguś, serdecznie Ci tego życzę, bo miejsca są rzeczywiście przepiękne, a podróżowanie samochodem po Stanach to czysta przyjemność. Pozdrawiam. Biggrin

Nel
Obrazek użytkownika Nel
Offline
Ostatnio: 7 godzin 7 minut temu
admin
Rejestracja: 04 wrz 2013

Jorgus, dla ciebie ta relacja idealnie dopasowana do wyjazdu prawda ? nakręciłeś sie pewnie jeszcze bardziej ogladając te widoki ?

dużo masz z tej trasy co Achernar zrobił ?

No trip no life

Jorguś
Obrazek użytkownika Jorguś
Offline
Ostatnio: 16 godzin 7 minut temu
Rejestracja: 13 wrz 2013

Kiedyś dawno, dawno temu przeczytałem "Asfaltowy saloon" Waldemara Łysiaka i mnie wzięło. Później myślałem tylko Stany. Jeszcze później - nigdy do USA, jeżeli mamy obowiązek wizowy. I tak postanowiłem umrzeć. Jednak wizy dla Polaków zostały zniesione i pragnienie wróciło. Kalifornia, Arizona, parki narodowe. Ale jak Nel się pyta ile mam z tej trasy co Achernar, to pozostaje rumieniec (może być na twarzy). Przypominam, że jeżdżę tylko na zorganizowane objazdówki i to nigdy nie da szansy na zobaczenie tego co powyżej. Ale coś tam będzie w 10 dni. Oczywiście jak się wirus stępi...

Jorguś

Strony

Wyszukaj w trip4cheap