Oczywiście przy wysiadaniu z samolotu zalewa nas para gorącego, wilgotnego powietrza, która tak bardzo nam zawsze przypadała do gustu... i perspektywa spędzenia tutaj kilkunastu dni... - po raz kolejny utwierdzamy sie w przekonaniu iż to był strzał w 10! Kontrole, bagaże i wychodzimy! Pięknie! Pierwsze wrażenie.. na 6! Odnajdujemy nasze stanowisko biura podróży, odbieramy vouchery na dalsze przejazdy i jedziemy busem do portu w Victorii. Tutaj czekamy pare godzin, zaczyna sie robienie zdjęć. Płyniemy Cat Cocosem, na początku buja średnio... po pół godzinie postanawiamy zaaplikować sobie Aviomarin, bo zaczynamy sie czuć bardzo niepewnie... Po krótkim przystanku na Praslin płyniemy jeszcze 15 min. na naszą La Digue. Jest już prawie ciemno, odnajdujemy ponownie przedstawieciela naszego biura podróży, jest nim wszechobecny na Seszelach Masons Travel. Zabiera nas do taxi i po ok 5 min wysiadamy przy naszym guesthousie Bernique. Gospodyni czekała na nas, wychodzi na drogę pomagając przy walizkach. Lokujemy sie w pokoju, gospodyni przynosi 2 szklanki schłodzonego soku z mango i opowiada gdzie sklep, gdzie zjeść, co i jak. Pytamy jeszcze tylko o rowery, zaklepując na parę dni od pojutrza. Jest juz bardzo późno, w zasadzie wypadałoby klaść sie spać ale z pustym żołądkiem nie bardzo. Więc wspólna decyzja: prysznic i szukamy take away. Z mapy pamiętałam że najblizszy jest koło portu więć idziemy z włączoną latarką (!) (ojej jak dobrze że ją zabrałam) drogą którą przyjechałyśmy taxi. Latarka po 18-tej, czyli po zapadnięciu nocy jest niezbędna, oni właściwie nie mają ŻADNEGO oświetlenia ulic, jedynie przy porcie świeci sie kilka latarni. Co więcej... większość tubylców jeździ rowerami bez latarek, nie mówiąc już o standardowym oświetleniu rowerów, żaden, dosłownie żaden rower nie miał nawet lampek odbłyskowych. LaDigue to malutka wyspa, oni znają każdego mieszkańca i każdą dróżkę. A nasze światło latarki podniesione zbyt wysoko komentują słowami "no light, no light!". Jak nietoperze... których jest przeogromna masa na La Digue.
Zdecydowałyśmy się juz wcześniej na jedzenie w take awayach i czytałyśmy o nich więc nie byłśmy zdziwione iż to taki bar szybkiej obsługi raczej w bardzo marnym wykonaniu. Lecz jedzenie... bardzo dobre. Wybór kilku potraw, od kurczaka curry, kurczaka pieczonego, ośmiornicę, po parę potraw rybnych. Do tego zawsze ryż. Sałatka. Zapakowane w plastikowy pojemnik i konsumpcja na dworze przy stolikach.
Chyba jak każdy turysta na Seszelach od razu wzbudzamy zainteresowanie (z wiadomo każdemu jakiego względu). Jakby znikąd pojawia sie Kreol który zagaduje nas i bezceremonialnie dosiada sie do nas ze swoją porcją jedzenia. Jak potem sie okazuje zostaje naszym towarzyszem pobytu na Seszelach. Nevis. Delektuje sie posiłkiem, zagadując od czasu do czasu, i między innymi oznajmiając iż organizuje wycieczki. Ma swoja łódź. Wymieniamy sie telefonami, umawiamy wstęęępnie na rejs na Curiesue (do którego faktycznie nie doszło, gdyż zamieniłyśmy Wyspę Żółwii na snorkelling wokół Coco Island).
Gosiasz bardzo Ciebie przepraszam a czy można zmienić czcionkę na normalną,bo mi ciężko się czyta.To znaczy litery są za dużę jak na mój wzrok,mam okulary do czytania,to mi tak to powiększa,że hoho
Lotnisko Abbu Dhabi.
Teleportacja Lenuś
Bez podróży się duszę....
http://kolekcjonujacchwile.blogspot.com/
Oczywiście przy wysiadaniu z samolotu zalewa nas para gorącego, wilgotnego powietrza, która tak bardzo nam zawsze przypadała do gustu... i perspektywa spędzenia tutaj kilkunastu dni... - po raz kolejny utwierdzamy sie w przekonaniu iż to był strzał w 10! Kontrole, bagaże i wychodzimy! Pięknie! Pierwsze wrażenie.. na 6! Odnajdujemy nasze stanowisko biura podróży, odbieramy vouchery na dalsze przejazdy i jedziemy busem do portu w Victorii. Tutaj czekamy pare godzin, zaczyna sie robienie zdjęć. Płyniemy Cat Cocosem, na początku buja średnio... po pół godzinie postanawiamy zaaplikować sobie Aviomarin, bo zaczynamy sie czuć bardzo niepewnie... Po krótkim przystanku na Praslin płyniemy jeszcze 15 min. na naszą La Digue. Jest już prawie ciemno, odnajdujemy ponownie przedstawieciela naszego biura podróży, jest nim wszechobecny na Seszelach Masons Travel. Zabiera nas do taxi i po ok 5 min wysiadamy przy naszym guesthousie Bernique. Gospodyni czekała na nas, wychodzi na drogę pomagając przy walizkach. Lokujemy sie w pokoju, gospodyni przynosi 2 szklanki schłodzonego soku z mango i opowiada gdzie sklep, gdzie zjeść, co i jak. Pytamy jeszcze tylko o rowery, zaklepując na parę dni od pojutrza. Jest juz bardzo późno, w zasadzie wypadałoby klaść sie spać ale z pustym żołądkiem nie bardzo. Więc wspólna decyzja: prysznic i szukamy take away. Z mapy pamiętałam że najblizszy jest koło portu więć idziemy z włączoną latarką (!) (ojej jak dobrze że ją zabrałam) drogą którą przyjechałyśmy taxi. Latarka po 18-tej, czyli po zapadnięciu nocy jest niezbędna, oni właściwie nie mają ŻADNEGO oświetlenia ulic, jedynie przy porcie świeci sie kilka latarni. Co więcej... większość tubylców jeździ rowerami bez latarek, nie mówiąc już o standardowym oświetleniu rowerów, żaden, dosłownie żaden rower nie miał nawet lampek odbłyskowych. LaDigue to malutka wyspa, oni znają każdego mieszkańca i każdą dróżkę. A nasze światło latarki podniesione zbyt wysoko komentują słowami "no light, no light!". Jak nietoperze...
których jest przeogromna masa na La Digue.
Zdecydowałyśmy się juz wcześniej na jedzenie w take awayach i czytałyśmy o nich więc nie byłśmy zdziwione iż to taki bar szybkiej obsługi raczej w bardzo marnym wykonaniu. Lecz jedzenie... bardzo dobre. Wybór kilku potraw, od kurczaka curry, kurczaka pieczonego, ośmiornicę, po parę potraw rybnych. Do tego zawsze ryż. Sałatka. Zapakowane w plastikowy pojemnik i konsumpcja na dworze przy stolikach.
Chyba jak każdy turysta na Seszelach od razu wzbudzamy zainteresowanie (z wiadomo każdemu jakiego względu). Jakby znikąd pojawia sie Kreol który zagaduje nas i bezceremonialnie dosiada sie do nas ze swoją porcją jedzenia. Jak potem sie okazuje zostaje naszym towarzyszem pobytu na Seszelach. Nevis. Delektuje sie posiłkiem, zagadując od czasu do czasu, i między innymi oznajmiając iż organizuje wycieczki. Ma swoja łódź. Wymieniamy sie telefonami, umawiamy wstęęępnie na rejs na Curiesue (do którego faktycznie nie doszło, gdyż zamieniłyśmy Wyspę Żółwii na snorkelling wokół Coco Island).
Kladziemy sie sporo po 24-tej...
Gosiasz bardzo Ciebie przepraszam
a czy można zmienić czcionkę na normalną,bo mi ciężko się czyta.To znaczy litery są za dużę jak na mój wzrok,mam okulary do czytania,to mi tak to powiększa,że hoho 
Oczywiscie
Niewiele pisalam na forum więc nie wiem za bardzo jak i co... haha. Juz zmieniam.
Ulga Wielkie Dzięki

Wow... dlaczego Lenuś? Jakie przykre wspomnienia?