Po powrocie do hotelu próbuję reanimować aparat za pomocą suszarki. Dmucham mu prosto w obiektyw, ale przesłona nadal się nie otwiera.
Zastanawiam się czy by jej nie wyłamać, ale jak zaczynam przy niej dłubać kuchennym nożem, mąż stuka się palcem w czoło. Więc chyba to jednak nie najlepszy pomysł...
Mąż mnie pociesza, że może wyschnie do jutra, ale nie chcę ryzykować.
Dzwonię do Jasona, tego faceta, z którym jutro jedziemy w outback, czy może wziąć aparat i opowiadam, co się stało z moim...
Nie ma problemu, zabierze za sobą!!!!! Potwierdza też, że o 6 rano zjawi się pod hotelem.
Lecąc dwa tygodnie temu nad Australią stwierdziłam, że całe wnętrze tego kontynentu jest jednym wielkim pustkowiem...Choć to pustkowie miewało różne odsłony...
Czasem były to wysokie skaliste góry, lub zalesione obszary, gdzieniegdzie pagórkowate stepy, bądź wijące się okresowe rzeki – teraz wysuszone . Ale przede wszystkim pustynie – żółte, beżowe, pomarańczowe, rude...
Niby krajobraz wydał mi się dość monotonny...ale jednak coś w sobie miał!!!!
Przygotowując się do wyjazdu tylko w minimalnym stopniu brałam pod uwagę możliwość zorganizowania wyprawy w głąb lądu.
Ale potem naszła mnie ochota na króciutki chociażby wypad w tzw australijski „outback”.
Bo tak naprawdę to prawie cała Australia – z niewielkimi skupiskami miast ulokowanymi głównie na wybrzeżach - - stanowi taki właśnie „outback”. No, a być tu pierwszy i ostatni raz w życiu i nie zobaczyć choć kawałka „wnętrza” tego ogromnego kraju?????
Miałam już nawet upatrzoną firmę organizującą takie indywidualne wyprawy samochodami terenowymi, lecz cena trochę przerażała...
Ale szczęście wybitnie nam sprzyja!!!!
Znajomi poznani w Hobart, w ramach niespodzianki - załatwiają nam taką imprezę. Gdy w czasie kolacji przy długim stole – jeszcze na Tasmanii - gdzie każdy dosiadał się w miarę wolnych miejsc, zaczęliśmy z nimi rozmowę, oczywiście dyskusja skupiła się na tym, co warto zobaczyć w Sydney – ich rodzinnym mieście...
Palnęłam wówczas, że chciałabym liznąć choć kawałeczek tych dzikich bezdroży australijskich.
I ku naszej wielkiej radości, gdy powtórnie spotykamy się z nimi już w Sydney na kolacji, obwieszczają nam, że mamy załatwioną taką wycieczkę tylko po kosztach benzyny...Pojedzie z nami ich daleki krewny – Jason - lubujący się w tego typu wyprawach.
Wspaniale, bo takie imprezy organizowane przez profesjonalne firmy są bardzo kosztowne...
Po parodniowym pobycie w pięknym zresztą Sydney i krótkim „liźnięciu” Melbourne gna mnie już na łono natury...
Jason przyjeżdża pod nasz hotel skoro świt o 6 rano terenową toyotą.
Kierujemy się drogą na zachód w stronę Broken Hill. To prawie 1200 km z Sydney i wiadomo, że tam nie dotrzemy, ale podobno warto zapuścić się w tym kierunku.
W mieście jeszcze panuje niewielki ruch, wjeżdżamy na słynny Harbour Bridge, potem kolejny tym razem nowoczesny most, zostawiamy za sobą wieżowce centrum.
Mijamy rozległe, ciągnące się w nieskończoność ładniejsze i brzydsze przedmieścia Sydney.
Na razie jedziemy jeszcze autostradą. Po obu stronach zielone pagórki, czasami pojawia się las eukaliptusowy.
No i gdzie te bezdroża??? Ale nie wypada mi Jasona nagabywać, więc siedzę cicho i czekam.... Chyba wie, o co nam chodzi?????
W końcu skręcamy w jakąś leśną wyboistą dróżkę. Czasem trzeba przekroczyć rzeczkę, mostów tu brak...
Niby ruchu nie ma żadnego, a jednak wraków samochodowych spotykamy całkiem sporo...Te wraki, to były oczywiście na całodniowej trasie, a nie w jednym miejscu.
Ciekawe co się stało???
Czyżby kierowca zasnął zmożony monotonną trasą, albo wypił nieco więcej przed daleką podróżą???
Trina, tam jest sporo pustynnych pejzaży. Ja miałam okazję zobaczyć tylko kawałek outbacku.
Jason starał nam się w ciągu 14 godzinnej wycieczki przybliżyć pewne charakterystyczne widoczki.
A my byliśmy w pełni usatysfakcjonowani, tym co zobaczyliśmy...bo mam skalę porównawczą, co profesjonalne agencje organizujące takie tripy 4x4 oferują.
Po pewnym czasie las zanika, pojawiają się kamieniste pagórki, roślinności coraz mniej.
Nagle tuż przed nami widzimy kangura skubiącego jakiś rachityczny krzaczek. Przestraszył się naszego auta, ale jest bardzo ciekawy, kto też się zapuścił na jego terytorium.
Zerka teraz na nas zza skały...
Jedziemy dalej polną drogą wśród coraz bardziej stepowych terenów. Ziemia ma tu kolor złocisto-beżowo-brązowy.
Chwilami krajobraz jest bardzo monotonny.
Na szczęście Jason opowiada australijskie ciekawostki. Jego mama jest nauczycielką i pracuje w bardzo nietypowej szkole. Prowadzi lekcje z uczniami mieszkającymi w odległych, odizolowanych miejscach, głównie na ogromnych farmach. Ta jej szkoła obejmuje swym zasięgiem obszar prawie czterokrotnie większy od Polski, a takich szkół w Australii jest kilka. Statystycznie przypada im jeden uczeń na 10 tysięcy kilometrów kwadratowych. Kiedyś to się nazywało „szkoła w eterze”, teraz używa się nowocześniejszych połączeń satelitarnych.
Nelcia, ja tam już na pewno nie pojadę, ale ty młodziutka jesteś....
Manly bardzo miło wspominam!!!!
Ja komóry w ogóle nie miałam, a męża też raczej archaiczna...
Mariola
Po powrocie do hotelu próbuję reanimować aparat za pomocą suszarki. Dmucham mu prosto w obiektyw, ale przesłona nadal się nie otwiera.
Zastanawiam się czy by jej nie wyłamać, ale jak zaczynam przy niej dłubać kuchennym nożem, mąż stuka się palcem w czoło. Więc chyba to jednak nie najlepszy pomysł...
Mąż mnie pociesza, że może wyschnie do jutra, ale nie chcę ryzykować.
Dzwonię do Jasona, tego faceta, z którym jutro jedziemy w outback, czy może wziąć aparat i opowiadam, co się stało z moim...
Nie ma problemu, zabierze za sobą!!!!! Potwierdza też, że o 6 rano zjawi się pod hotelem.
Lecąc dwa tygodnie temu nad Australią stwierdziłam, że całe wnętrze tego kontynentu jest jednym wielkim pustkowiem...Choć to pustkowie miewało różne odsłony...
Czasem były to wysokie skaliste góry, lub zalesione obszary, gdzieniegdzie pagórkowate stepy, bądź wijące się okresowe rzeki – teraz wysuszone . Ale przede wszystkim pustynie – żółte, beżowe, pomarańczowe, rude...
Niby krajobraz wydał mi się dość monotonny...ale jednak coś w sobie miał!!!!
Przygotowując się do wyjazdu tylko w minimalnym stopniu brałam pod uwagę możliwość zorganizowania wyprawy w głąb lądu.
Ale potem naszła mnie ochota na króciutki chociażby wypad w tzw australijski „outback”.
Bo tak naprawdę to prawie cała Australia – z niewielkimi skupiskami miast ulokowanymi głównie na wybrzeżach - - stanowi taki właśnie „outback”. No, a być tu pierwszy i ostatni raz w życiu i nie zobaczyć choć kawałka „wnętrza” tego ogromnego kraju?????
Miałam już nawet upatrzoną firmę organizującą takie indywidualne wyprawy samochodami terenowymi, lecz cena trochę przerażała...
Ale szczęście wybitnie nam sprzyja!!!!
Znajomi poznani w Hobart, w ramach niespodzianki - załatwiają nam taką imprezę. Gdy w czasie kolacji przy długim stole – jeszcze na Tasmanii - gdzie każdy dosiadał się w miarę wolnych miejsc, zaczęliśmy z nimi rozmowę, oczywiście dyskusja skupiła się na tym, co warto zobaczyć w Sydney – ich rodzinnym mieście...
Palnęłam wówczas, że chciałabym liznąć choć kawałeczek tych dzikich bezdroży australijskich.
I ku naszej wielkiej radości, gdy powtórnie spotykamy się z nimi już w Sydney na kolacji, obwieszczają nam, że mamy załatwioną taką wycieczkę tylko po kosztach benzyny...Pojedzie z nami ich daleki krewny – Jason - lubujący się w tego typu wyprawach.
Mariola
Wspaniale, bo takie imprezy organizowane przez profesjonalne firmy są bardzo kosztowne...
Po parodniowym pobycie w pięknym zresztą Sydney i krótkim „liźnięciu” Melbourne gna mnie już na łono natury...
Jason przyjeżdża pod nasz hotel skoro świt o 6 rano terenową toyotą.
Kierujemy się drogą na zachód w stronę Broken Hill. To prawie 1200 km z Sydney i wiadomo, że tam nie dotrzemy, ale podobno warto zapuścić się w tym kierunku.
W mieście jeszcze panuje niewielki ruch, wjeżdżamy na słynny Harbour Bridge, potem kolejny tym razem nowoczesny most, zostawiamy za sobą wieżowce centrum.
Mijamy rozległe, ciągnące się w nieskończoność ładniejsze i brzydsze przedmieścia Sydney.
Na razie jedziemy jeszcze autostradą. Po obu stronach zielone pagórki, czasami pojawia się las eukaliptusowy.
No i gdzie te bezdroża??? Ale nie wypada mi Jasona nagabywać, więc siedzę cicho i czekam.... Chyba wie, o co nam chodzi?????
Mariola
też jestem ciekawy
W końcu skręcamy w jakąś leśną wyboistą dróżkę. Czasem trzeba przekroczyć rzeczkę, mostów tu brak...
Niby ruchu nie ma żadnego, a jednak wraków samochodowych spotykamy całkiem sporo...Te wraki, to były oczywiście na całodniowej trasie, a nie w jednym miejscu.
Ciekawe co się stało???
Czyżby kierowca zasnął zmożony monotonną trasą, albo wypił nieco więcej przed daleką podróżą???
Mariola
To ostatnie zdjęcie to klimaty trochę jak z Namibii
Trina, tam jest sporo pustynnych pejzaży. Ja miałam okazję zobaczyć tylko kawałek outbacku.
Jason starał nam się w ciągu 14 godzinnej wycieczki przybliżyć pewne charakterystyczne widoczki.
A my byliśmy w pełni usatysfakcjonowani, tym co zobaczyliśmy...bo mam skalę porównawczą, co profesjonalne agencje organizujące takie tripy 4x4 oferują.
Nawet nie ma porównania z wersją Jasona...
Mariola
Po pewnym czasie las zanika, pojawiają się kamieniste pagórki, roślinności coraz mniej.
Nagle tuż przed nami widzimy kangura skubiącego jakiś rachityczny krzaczek. Przestraszył się naszego auta, ale jest bardzo ciekawy, kto też się zapuścił na jego terytorium.
Zerka teraz na nas zza skały...
Jedziemy dalej polną drogą wśród coraz bardziej stepowych terenów. Ziemia ma tu kolor złocisto-beżowo-brązowy.
Chwilami krajobraz jest bardzo monotonny.
Na szczęście Jason opowiada australijskie ciekawostki. Jego mama jest nauczycielką i pracuje w bardzo nietypowej szkole. Prowadzi lekcje z uczniami mieszkającymi w odległych, odizolowanych miejscach, głównie na ogromnych farmach. Ta jej szkoła obejmuje swym zasięgiem obszar prawie czterokrotnie większy od Polski, a takich szkół w Australii jest kilka. Statystycznie przypada im jeden uczeń na 10 tysięcy kilometrów kwadratowych. Kiedyś to się nazywało „szkoła w eterze”, teraz używa się nowocześniejszych połączeń satelitarnych.
Mariola
Jaki ciekawski ten kangurek słodziak...
No trip no life
Fajny był ten kangurek. Patrzył z ciekawością dopóki nie wysiadłam z auta i chciałam podejść bliżej.
Tego już było za wiele...
Mariola